Kupno i sprzedaż certyfikatów potwierdzających, że pewna ilość gazu nie znalazła się w powietrzu, mogło się wydawać bardzo abstrakcyjnym przedsięwzięciem. Ale ponieważ Maciej Wiśniewski i Jarosław Kłapucki zajmowali się już rynkiem finansowym, to uznali, że oprócz ubezpieczeń od zmian pogody mogą też sprzedawać dwutlenek węgla. Lubili wchodzić w nowe rynki. – Byliśmy jednymi z pierwszych w Europie, którzy się za to wzięli – wspomina Wiśniewski.
Był wrzesień 2003 roku. W Brukseli powstał projekt dyrektywy o ograniczaniu emisji gazów cieplarnianych, Polska dopiero przygotowywała się do akcesji do Unii Europejskiej i nikt nie wiedział jeszcze, jak może wyglądać handel gazami cieplarnianymi, który miał zacząć obowiązywać od 2005 r. Przyjaciel ze Stanów nakreślił im tylko, jak wygląda podobny mechanizm w ich kraju, tylko że tam dotyczy on innych gazów.
System limitów i handlu prawami do emisji gazów (np. dwutlenku węgla, siarki, tlenków azotu) ma na celu zmuszenie trucicieli do przestawiania się na czystsze technologie. Komisja Europejska położyła szczególny nacisk na zmniejszanie emisji dwutlenku węgla przez przemysł. Wyznacza krajowe limity emisji, rządy rozdzielają je między przedsiębiorstwa, a te – jeśli udaje im się zmniejszyć emisje – mogą odsprzedawać swoje prawa firmom, które są gotowe zapłacić za to, żeby wypuszczać do atmosfery więcej CO
2
. Z czasem limity są coraz mniejsze, więc prawo do zanieczyszczania staje się coraz kosztowniejsze.