W Polsce kształcenie na państwowych wyższych uczelniach jest w zasadzie bezpłatne. (Wyjaśnijmy na przykładzie, co znaczy zwrot „w zasadzie”. Jesienią 1982 r. w znanej audycji Radia Erewan „Pytania od naszych słuchaczy” ktoś zapytał: – Powiedzcie proszę, czy towarzysz Breżniew żyje? – W zasadzie żyje – brzmiała odpowiedź). Za studiowanie płaci nie bezpośrednio korzystający, lecz podatnicy. I to niemało, bo wykształcenie lekarza kosztuje około 200 tys. zł, a roczny koszt utrzymania akademii medycznych wynosi blisko 2 mld zł.
I co się okazuje? Co roku kształcimy 2 tys. lekarzy, a 1 tys. wyjeżdża do pracy za granicę, głównie do bogatych krajów Unii. Od naszej akcesji do UE Polska utraciła w ten sposób 7 tys. lekarzy specjalistów. Tak więc w ciągu czterech lat blisko 90 proc. naszej „lekarskiej produkcji” oddaliśmy za darmo najbogatszym tego świata.
Nietrudno zauważyć, że coś tu nie gra. Powinno być tak, że albo studenci płacą za swoje kształcenie i po otrzymaniu dyplomu robią, co chcą (akademie medyczne stają się natomiast zyskownymi przedsiębiorstwami, co przekłada się na jakość leczenia w ich szpitalach klinicznych), albo też za edukację płaci podatnik, wtedy jednak lekarz musi przez ileś lat pracować w kraju. Jeden z tych systemów jest kiepski, drugi dobry, ale obydwa są dużo lepsze od sytuacji, w której biedny polski podatnik płaci za to, aby bogaty Anglik czy Szwed miał za darmo dobrze wykształconego medyka.
Co prawda młodzi lekarze skarżą się – i mają rację – że przez lata blokowano im dostęp do pracy w polskich szpitalach. Jest to jednak sprawa związana z organizacją naszej służby zdrowia. Inną kwestią jest także to, że w Polsce dyplom lekarza właściwie niewiele jest wart, bo żeby wykonywać zawód, trzeba zdać egzamin państwowy. Ale praktycznie nie ma już dzisiaj studiów, które by takie uprawnienia dawały. Dodatkowe egzaminy muszą zdawać prawnicy, inżynierowie, nauczyciele itd. Dlaczego tak jest, po co wobec tego istnieją prace i egzaminy magisterskie, czy to nie one powinny decydować o przydatności do zawodu – pytania te należą do kategorii „niegrzecznych”. Rządzący mają na nie tylko jedną odpowiedź: bo tak!