Bojąc się kryzysu, wszyscy pasjonują się „interwencyjnym skupem banków” oraz bardzo ekologicznym skupowaniem „aktywów toksycznych” (elegancko zwanych przez amerykańskiego sekretarza skarbu Henry’ego Paulsona „kłopotliwymi” – stąd słynny już TARP – Troubled Asset Relief Program). Ta fascynacja wspaniałymi skutkami interwencji państwowej osiąga już tak kolosalne rozmiary, że pani Aleksandra Natalli-Świat, a więc polityk z tych rozsądniejszych, zaapelowała o „wspólne działania rządu, opozycji, Narodowego Banku Polskiego, Komisji Nadzoru Bankowego, strony społecznej i związków zawodowych w celu stabilizowania sytuacji gospodarczej”.
Nie podzielam wiary w to, że gdy kilkunastu polityków (obojętne – krajowych czy zagranicznych) zasiądzie do stołu i mocno się natęży, to światowy kryzys wyemigruje na Marsa. Dlatego zwracam uwagę raczej na reakcję rynku. A ta jest normalna i prawidłowa. Rosną stopy międzybankowe, redukuje się baza kredytowa i maleje skala udzielanych kredytów. Rynek zatem robi to, przed czym uporczywie broniły się banki centralne – zacieśnia politykę monetarną.
Dla sfery realnej nadciągają zatem cięższe czasy, bo o pieniądz będzie trudniej, a to musi się odbić na inwestycjach i popycie. I to, bardziej niż spektakularne bankructwa kilkudziesięciu firm, będzie spychać gospodarkę w stronę recesji.
Taka jest jednak cena niereagowania na nadmuchiwanie bąbla i naiwną wiarę w to, że rynek finansowy jest w stanie wchłonąć i – z korzyścią dla gospodarki – zagospodarować każdą ilość pieniądza.