Ich poprzednicy z PiS borykali się z tym problemem kilkanaście miesięcy. Byli jednak o tyle lepsi, że od razu stworzyli program informatyzacji. Najgorzej w tej klasyfikacji wypada rząd Leszka Millera, któremu zajęło to dwa i pół roku.

Świetnie, że coś udało się zrobić szybciej. Ale ten rekord to jedynie powód do zadowolenia z wygranej politycznej potyczki. Jaki jest bowiem sens tworzenia co kadencja nowej strategii informatyzacji, gdy następcy rządzących znowu zabierają się do niej od nowa? Oczywiście każda zmiana przeprowadzana jest w imię zasady: wiemy lepiej, więc zrobimy lepiej. Choć hasło jest nieco wyświechtane, za każdym razem dobrze się sprzedaje. W efekcie w ciągu nieco ponad czterech lat Polska stała się posiadaczem trzech różnych strategii, które na dodatek są jedynie zbiorem celów, priorytetów i nie do końca sprecyzowanych planów.

Przekonanie, że jest się bardziej kompetentnym od rywala, jest zresztą cechą polskiej polityki. I nie ma co ukrywać, cechą, która nikomu i niczemu nie służy. A informatyzacja, jak zresztą wiele innych społecznie ważnych rzeczy, powinna być absolutnie apolityczna. Choćby z tej prostej przyczyny, że jej nadrzędny cel jest w gruncie rzeczy prosty i przyświecający każdej politycznej stronie: umożliwienie społeczeństwu korzystania z nowoczesnych technologii. Oczywiście, żeby to się stało, trzeba wiedzieć, co chce się osiągnąć, jak to wdrożyć czy skąd wziąć na to pieniądze. Ale budując wciąż od nowa strategie, trudno przejść drogę od pomysłu do realizacji. Zwłaszcza że rozwój technologii nie czeka, aż polscy politycy znajdą wspólny język.