Półmrok kapitalizmu, czyli mniejsze zło

- Kryzys pokazał, że na świecie istnieje zatrudniająca miliony ludzi branża żyjąca z wymyślania alternatywnego świata inwestycyjnego. A jak ufać gospodarce, której część jest fantasmagorią? – zastanawia się publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 20.11.2008 00:42

Półmrok kapitalizmu, czyli mniejsze zło

Foto: Rzeczpospolita

Nadszedł czas wielkiej zmiany. Dla Naomi Klein, która udzieliła wywiadu „Dziennikowi” (15 – 16 XI 2008), to wielka, antyburżuazyjna rewolucja. Dla Jacka Żakowskiego to może mniej radykalna, ale za to skuteczniejsza „Rewolucja neorealistyczna” („Polityka”, nr 46 15 XI 2008). Nawet Vaclav Havel w rozmowie z Adamem Michnikiem („Gazeta Wyborcza” 15 – 16 XI 2008) przyznaje, że czuje „potrzebę egzystencjalnej rewolucji”.

Klein i Żakowski nie kryją, że symbolem wstrząsu i punktem zwrotnym dziejów jest wybór Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych. „Obama coś ma na myśli, gdy w kółko powtarza słowo zmiana. Nie chodzi mu tylko o zmianę mieszkańca Białego Domu. Chodzi o istotną reformę kapitalizmu” – pisze Jacek Żakowski. Adam Michnik też wiąże z Obamą nadzieje na zmianę, pisząc: „W Ameryce Obama mówił: Wybierajcie między nadzieją a cynizmem. (...) to hasło może mieć sens”. Mimo tego, że zdania te dotyczą dwóch zdawałoby się różnych rzeczy – gospodarki i polityki, sprowadzają się w gruncie rzeczy do podobnej nadziei.

[srodtytul]Popyt będzie zawsze[/srodtytul]

Czy czas rewolucyjnej zmiany nadszedł i niedługo ona nastąpi – śmiem wątpić. Czy istnieje taka konieczność – nie mam co do tego złudzeń. Bez względu na poglądy polityczne trudno nie dostrzec, jak kapitalizm gnije. To już nie są skazy na wyidealizowanym obrazie, ale wyraźne patologie. Obecny kryzys finansowy tylko je wyostrza.

Kryzysu zapewne nigdy by nie było, gdyby nie obserwowalne od lat w krajach rozwiniętych tworzenie się działającej w coraz bardziej skomplikowany i nieprzejrzysty sposób kasty pośredników finansowych. Ich najważniejszą umiejętnością jest pomnażanie pieniędzy. Inwestowanie ich tak, by przynosiły zysk. W samym istnieniu pośredników finansowych nie ma nic złego. Każdy, kto ma oszczędności, chce, by je pomnażać. Problem w tym, że apetyt pośredników rośnie w miarę jedzenia.

Najprostszym sposobem pomnażania oszczędności są lokaty, nieco bardziej rozwiniętym obligacje czy inwestowanie na giełdzie. Ale możliwości zysku w każdym z tych przypadków są ograniczone. Rosnąca grupa finansistów zaczęła więc tworzyć coraz bardziej skomplikowane instrumenty finansowe, by pomnażać pieniądze. Im bardziej te instrumenty były zaawansowane, tym trudniej było dostrzec powiązania między poszczególnymi elementami rynku. I zwykle im większy z nich zysk, tym większe ryzyko dla ich nabywców.

W gruncie rzeczy nagle się okazało, że na świecie istnieje zatrudniająca miliony ludzi branża, która niczego nie wytwarza, a żyje nie z oferowania usług niezbędnych (za takie można uznać np. lokaty i kredyty) klientom, ale z wymyślania alternatywnego świata inwestycyjnego. Świata, w którym n-tym zabezpieczeniem jakiegoś produktu finansowego stawał się inny produkt finansowy, który był np. promesą wykupu czegoś (załóżmy, że np. tony złota) po cenie rynkowej w dniu n po ustalonej cenie x. Nikt, kto handlował takimi papierami na oczy nie widział tego złota. Jego wydobycie, cel i wykorzystanie nie grało roli. Znaczenie miało tylko zajście wydarzenia w czasie.

Wszystkie te instrumenty pochodne rodziły się wedle podstawowej zasady współczesnej ekonomii – popyt kreuje podaż. A popyt będzie istnieć zawsze. Lepiej mieć 10 proc. zwrotu z inwestycji niż 5 proc. Nikogo nie interesuje, jak pośrednik pomnoży pieniądze, jeśli zagwarantuje, że dostanie się ich więcej niż u konkurencji.

[srodtytul]Spłaszczanie idei[/srodtytul]

Gdzie tu miejsce na konieczność zmiany istniejącego systemu kapitalistycznego? Trudno nie mieć zastrzeżeń do gospodarki, której istotna część jest fantasmagorią. Swoistą piramidą finansową, w której gdy okazuje się, że jeden z instrumentów finansowych (papiery dłużne zabezpieczone kredytami udzielonymi dla tzw. NINJA w USA, od skrótu: no income, no jobs, no assets) jest tak ryzykowny, że w ciągu roku rozkłada na łopatki cały, globalny system finansowy.

Najprościej mówiąc i powtarzając banalną prawdę: ludzkość po raz kolejny zgubiła chciwość. Przekuwając to w ideę: płacimy słono za niektóre aspekty liberalizmu gospodarczego. Nie można wszystkim pozwalać na wszystko, zwłaszcza gdy w grę wchodzi absolutny demoralizator – pieniądze, za które na dodatek wyjątkowo łatwo kupić władzę. Może więc czas coś zmienić?

Tyle że problem tkwi chyba głębiej. Nie w „podejrzanej” kaście finansistów dokonującej „tajemniczych” transakcji o katastrofalnych skutkach ani w koegzystujących z nimi cynicznych elitach politycznych, o których rozmawiają Havel z Michnikiem. Obie te grupy są obrazem społeczeństw, których obywatele najwyraźniej nie mają takich jak niegdyś problemów ze stawaniem się cynikami. Kandydaci na finansistów i polityków w końcu skądś się biorą. I chyba najtrafniej definiuje to Vaclav Havel, mówiąc Adamowi Michnikowi wprost: „Z rozwojem tej konsumpcyjnej, globalnej cywilizacji rośnie rzesza ludzi, którzy nie tworzą żadnych wartości. Są tylko pośrednikami, konsultantami, agentami PR”.

[wyimek]Liberalizm doprowadził nas do kryzysu finansowego, ale też do kryzysu wartości. Jednak większa ingerencja państwa prowadzi w dużo ciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy[/wyimek]

To nie kryzys demokracji ani liberalizmu. To kolejny kryzys globalnej tożsamości, która jest pojęciem tak pojemnym, że w gruncie rzeczy pustym. I choć obca jest mi rewolucyjna retoryka Naomi Klein, to jej „No Logo” było jednym z pierwszych, wyraźnych krzyków o degrengoladzie wartości, które niesie ze sobą kapitalizm w obecnej formie. Dyktat korporacji, które w zamian za ciężką pracę oferują dobrą płacę, bez pytań i zobowiązań. Po to tylko, by zaprząc pracowników do wmawiania innym, że potrzebują błyszczących produktów. A gdy tylko to się uda, masowym sprzedawaniu ich. I im bardziej są one jednorodne, tym lepiej.

I nagle większość intelektualnego wysiłku tej masy niewątpliwie inteligentnych ludzi, nieważne, czy kończą Harvard, Princeton, Uniwersytet Warszawski czy SGH, jest nakierowana na zaspokajanie mniej lub bardziej sztucznych potrzeb innych. Globalizacja tylko wzmacnia te efekty uniformizacji potrzeb i spłaszczania idei.

[srodtytul]Zmiana nieuchronna[/srodtytul]

W ten sposób tworzy się bezideowe społeczeństwo copy-writerów, którego przedstawiciele branży finansowej są jednym z wielu przykładów. Etyka działań staje się przeżytkiem w dobie rządów zysku. Nic dziwnego, że w takich czasach trudno o autorytety. Bunt lub oryginalna idea jest w cenie tylko wtedy, gdy się sprzeda. I to jest choroba współczesnego kapitalizmu, a to, że kilka milionów finansistów zgubiło się we własnym świecie, topiąc przy tym oszczędności wielu klientów, jest tylko jednym z wielu skutków tej choroby. Co prawda (a może na szczęście?) ekstremalnym, ale niejednokrotnie dopiero takie bodźce pozwalają na chwilę otrzeźwieć.

Obawiam się, że choroby nie uleczą żadne deregulacje, nacjonalizacje, miliardowe programy pomocy czy dodatkowe systemy kontroli nad rynkiem finansowym. Są to jedynie doraźne środki, które pozwolą światowej gospodarce przetrwać w miarę spokojnie kolejne kilka lub kilkanaście lat do następnego kryzysu.

Tak samo obawiam się, że wielka zmiana, tak oczekiwana przez intelektualistów, nie nadejdzie z Ameryki. Barack Obama jest jednak tworem amerykańskiej kultury mimo intrygującej biografii dziecka świata. A Amerykanie wcale nie chcą rewolucji. Coś ich właśnie zaczęło uwierać w ich w miarę sielskim dobrobycie. Chcą jedynie, by przestało ich uwierać, a sytuacja wróciła do normy. I nie pozwolą, by ich prezydent dokonał radykalnej zmiany gospodarczej czy społecznej.

Ameryce jest teraz bliżej do izolacjonizmu niż kiedykolwiek. Bo Obama raczej skupi się na szukaniu recept na problemy własnego kraju, a nie na wymyślaniu remedium na bolączki globalnej gospodarki, a tym bardziej kryzysu wartości. Zwłaszcza że zadłużonej po uszy Ameryki z perspektywami rosnącego deficytu budżetowego nie będzie stać na to, by zbawiać świat. Musi rozbroić tykającą od lat społeczną bombę zegarową. I kto wie – może właśnie do rozbrojenia tej bomby Obama nadaje się bardziej niż jakikolwiek inny polityk.

Poczucie nieuchronności zmiany, którą Klein dostrzega w konieczności przeprowadzenia antyburżuazyjnej rewolucji (bo do tego się sprowadza w gruncie rzeczy jej współczesny podział na złych i dobrych), Żakowski w kapitalizmie kontrolowanym, a Havel najprościej, ale najdosadniej określa koniecznością „egzystencjalnej rewolucji”, jest wspólnym elementem ponad podziałami. Tyle że gra przestała się już toczyć o to, czy jest się za kapitalizmem „z ludzką twarzą” (czyli jakąś nieokreśloną hybrydą socjalizmu i kapitalizmu), czy za liberalizmem.

[srodtytul]Liberalizm demoralizuje[/srodtytul]

Całkowity liberalizm, nie tylko ten ekonomiczny, w jakimś stopniu demoralizuje społeczeństwo. Paradoks polega jednak na tym, że to właśnie liberalizm jest największym dzieckiem demokracji. Jego porzucenie to oddanie się prędzej czy później w okowy systemów dużo bardziej niebezpiecznych dla całych społeczeństw czy narodów. W pędzie do „zmiany” nie możemy z powrotem powrócić do systemów skompromitowanych i niejednokrotnie po prostu zbrodniczych.

A historia już nauczyła całe pokolenia, że dodatkowe instrumenty kontroli prędzej czy później prowadzą do powstania aparatu kontroli, który jest podatny na demoralizację w większym stopniu niż ci, których ma kontrolować. Tak samo z rewolucyjną wolą ludu głoszoną przez Klein. Lud znów może przemówić przez swoich wybrańców, których władza prędzej czy później zdegeneruje.

Tym bardziej trudno odpowiedzieć na pytanie, jak ta tajemnicza „zmiana” powinna wyglądać. Bo liberalizm doprowadził nas tam, gdzie jesteśmy teraz – w środek nie tylko kryzysu finansowego, ale także kryzysu wartości. Tyle że wola ludu, aparat kontroli, większa ingerencja państwa przywiodły nas w dużo ciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Półmrok liberalizmu to mniejsze zło. Ale wciąż pozostawia poczucie niepokoju – co dalej?

Nadszedł czas wielkiej zmiany. Dla Naomi Klein, która udzieliła wywiadu „Dziennikowi” (15 – 16 XI 2008), to wielka, antyburżuazyjna rewolucja. Dla Jacka Żakowskiego to może mniej radykalna, ale za to skuteczniejsza „Rewolucja neorealistyczna” („Polityka”, nr 46 15 XI 2008). Nawet Vaclav Havel w rozmowie z Adamem Michnikiem („Gazeta Wyborcza” 15 – 16 XI 2008) przyznaje, że czuje „potrzebę egzystencjalnej rewolucji”.

Klein i Żakowski nie kryją, że symbolem wstrząsu i punktem zwrotnym dziejów jest wybór Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych. „Obama coś ma na myśli, gdy w kółko powtarza słowo zmiana. Nie chodzi mu tylko o zmianę mieszkańca Białego Domu. Chodzi o istotną reformę kapitalizmu” – pisze Jacek Żakowski. Adam Michnik też wiąże z Obamą nadzieje na zmianę, pisząc: „W Ameryce Obama mówił: Wybierajcie między nadzieją a cynizmem. (...) to hasło może mieć sens”. Mimo tego, że zdania te dotyczą dwóch zdawałoby się różnych rzeczy – gospodarki i polityki, sprowadzają się w gruncie rzeczy do podobnej nadziei.

Pozostało 90% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację