Islandia nad Tamizą

Jeszcze dwa lata temu brytyjska gospodarka była najszybciej rozwijającą się wśród państw G7. W ubiegłym tygodniu poważni komentatorzy zastanawiali się, czy kraj tylko stoi na progu bankructwa, czy już jest bankrutem

Publikacja: 31.01.2009 01:00

Londyński sklep ogłasza wyprzedaż w związku z likwidacją

Londyński sklep ogłasza wyprzedaż w związku z likwidacją

Foto: AP

Oficjalne statystyki rządowe mówią, że gospodarka Wielkiej Brytanii spełnia techniczne warunki recesji (dwa kolejne kwartały ujemnego wzrostu gospodarczego), Komisja Europejska przewiduje, że w roku 2009 spadek gospodarczy wyniesie 2,8 proc. Lider opozycji sugerował, by rząd zwrócił się o pomoc w spłacie zadłużenia kraju (697,5 mld funtów, czyli 47,5 proc. PKB na koniec 2008 roku) do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a jeden z najbardziej znanych na świecie inwestorów finansowych Jim Rogers zaklinał ludzi: „Sprzedawajcie wszystkie funty, jakie macie. To już koniec”.

Nic dziwnego: mimo ogłoszenia przez rząd drugiego w ciągu niecałych trzech miesięcy pakietu pomocy finansowej akcje banków leciały na łeb na szyję, funt osiągnął najniższy od 2001 roku poziom w stosunku do dolara, 40 tysięcy Brytyjczyków bierze udział w barterowej wymianie usług i dóbr prowadzonej przez firmy internetowe – popularność tych usług rośnie z dnia na dzień. Kilka miast, m.in. Lewes w hrabstwie East Sussex, wypuściło nawet na rynek własne waluty komplementarne wobec funta: w Lewes można takiej waluty używać w 130 sklepach i firmach w mieście. Londyn ochrzczony został nowym mianem – Reykjavik nad Tamizą – w nawiązaniu do ponurego losu największej jak dotąd ofiary kryzysu finansowego – Islandii.

[srodtytul]Ponura statystyka[/srodtytul]

Według analityka z City od początku kryzysu spadek wyceny kapitału Wielkiej Brytanii (cen akcji, zasobów funduszy emerytalnych i inwestycyjnych oraz cen nieruchomości) wyniósł około 1,2 bln funtów, czyli teoretycznie każdy z 31 mln płacących podatki Brytyjczyków umoczył w ciągu ostatnich kilku miesięcy prawie 40 tysięcy funtów.

Tę ponurą statystykę można kontynuować (ponad 75 tysięcy nowych bezrobotnych, setki sklepów znikających z krajobrazu miast, w tym bankructwo legendarnej sieci Woolworths, prognozy deficytu budżetowego na poziomie nawet 9 proc. itd.), ale wniosek jest prosty: Wielka Brytania zmieniła się z prymusa europejskiej i światowej gospodarki w kolejnego „chorego człowieka Europy”. Fakt, że w sali szpitalnej obok Brytyjczyków leżą inne narody (z nielicznymi wyjątkami właściwie cały kontynent), stanowi marne pocieszenie. Przecież gdy Blair obejmował urząd premiera w 1997 roku, czasy gospodarczych rollercoasterów, w których po boomie następuje załamanie, miały odejść do przeszłości.

Nowa Partia Pracy kierowana przez Blaira i jego kanclerza skarbu Gordona Browna pokazywała całemu światu, jak demokratyczna lewica potrafi utrzymać stały wzrost gospodarczy w kraju, kreować nowe miejsca pracy, dbać o własną walutę, kontrolować deficyt budżetowy i godzić dwie skłonności Brytyjczyków, które od wieków stanowiły o wielkości tego narodu: dążenie do bogacenia się oraz poczucie społecznej solidarności i odpowiedzialności za gospodarkę. Gdy Brown przejmował urząd od Blaira w 2007 roku, miało być jeszcze lepiej – w końcu to on kierował brytyjską gospodarką za czasów nowej Labour Party. A tu taki pasztet...

[srodtytul]Zmarnowany pakiet Browna[/srodtytul]

Przyszedłem do polityki, bo chciałem walczyć z plagą bezrobocia w mojej okolicy i nie będę siedział z założonymi rękami, gdy ludzie dochodzą do ściany po tym, jak kilku bankierów popełniło nieodpowiedzialne błędy” – mówił premier Brown w ubiegłym tygodniu po zapowiedzi kolejnego pakietu pomocy dla banków. Brown był nie tylko zmęczony pogrążającym kraj kryzysem, ale też wyraźnie poirytowany informacjami na temat zachowania banków w ostatnich latach.

Październikowa akcja Browna, czyli pomoc dla banków w wysokości 37 mld funtów, przyniosła sukces w tym sensie, że najprawdopodobniej umożliwiła przetrwanie co najmniej dwóch wielkich instytucji brytyjskich: RBS/NatWest i Lloyds/HBOS. Upadek tych banków byłby szokiem, którego skutków nikt w Wielkiej Brytanii nie chciał weryfikować, nic więc dziwnego, że październikowy pakiet Browna przyjęty został z uznaniem nie tylko przez zagrożone banki, ale i przez większość ekspertów. Problem polega jednak na tym, że gotówka przekazana bankom nie została przez nie wykorzystana do otwarcia kanałów kredytowych dla brytyjskich firm, co było zamierzeniem premiera. Banki przyjęły założenie – zapewne słuszne z punktu widzenia ich udziałowców, choć niekoniecznie brytyjskich przedsiębiorców – że nowy kapitał powinien zostać wykorzystany jako zabezpieczenie przed przyszłymi stratami. Część komentatorów uważa dziś, że cały pakiet był wadliwie przygotowany, rząd nie wymógł nawet na bankach pełnej deklaracji na temat posiadanych przez nie toksycznych długów.

Po kilku tygodniach było jasne, że tysiące małych, średnich i dużych firm brytyjskich ciągle pozbawione są możliwości zaciągania kredytów. Rząd odkrył – i to, jak pisał dziennik „The Guardian”, doprowadziło ponoć Browna do furii – że tylko 20 proc. linii kredytowych kilku największych banków brytyjskich jest otwartych dla brytyjskich klientów, reszta to kredyty dla firm zagranicznych. Najbardziej oburzające Brytyjczyków dane nadeszły z Royal Bank of Scotland, który pożyczył wcześniej 2,5 mld funtów rosyjskiemu oligarsze Leonidowi Bławatnikowi. RBS stracił te pieniądze, bo jedna z firm Bławatnika LyondellBasell znalazła się na skraju bankructwa.

Podobne umowy RSB zawarł z innym rosyjskim oligarchą Olegiem Deripaską, który wykorzystał kredyt w wysokości prawie 3 mld z RBS na zakup firmy metalurgicznej Norilsk Nickel. W tym samym czasie RSB zanotował straty w wysokości około 30 mld funtów.

Brown i jego kanclerz skarbu Alistair Darling po raz drugi w ciągu trzech miesięcy najchętniej wysłaliby szefów RBS i innych równie marnych menedżerów bankowych na Syberię, ale zamiast tego... ofiarowali im w ubiegłym tygodniu kolejny pakiet pomocy, podkreślając przy tym przez zaciśnięte zęby, że nie chodzi o dobro banków, ale o brytyjską gospodarkę i los milionów zwykłych ludzi zagrożonych recesją.

Jądrem nowego pomysłu rządu Browna ma być system ubezpieczeń dla banków na kredyty udzielane w przyszłości (część strat z przeszłości – tych, które są jeszcze nieznane – również byłaby objęta rządowymi gwarancjami). Według projektu banki przejęłyby odpowiedzialność za straty do 10 proc. sumy, a resztę płaciłby podatnik. Nikt nie wie dokładnie, o jakie sumy mogłoby chodzić – eksperci mówią, że wartość ubezpieczenia mogłaby sięgnąć nawet 200 mld funtów, ale podatnicy płaciliby tylko, gdyby do strat rzeczywiści doszło. Teoretycznie – jeśli straty banków się nie zmaterializują, jak oczekuje rynek – cały pakiet mógłby nic nie kosztować, a równocześnie dawać bankom większe poczucie bezpieczeństwa przy udzielaniu kredytów.

[srodtytul]Nikt nie chce nacjonalizacji[/srodtytul]

Zasadnicze pytanie zadawane przez wielu brytyjskich komentatorów brzmi: czy rząd pozostanie – tak jak po akcji w październiku ubiegłego roku – pasywnym inwestorem czekającym, aż normalność sama wróci do systemu, czy też aktywnie włączy się w jego restrukturyzację. Jedną z najważniejszych konsekwencji ubiegłotygodniowego pakietu jest podwyższenie udziałów państwa w RSB/NatWest z 58 do 70 proc. W Lloydsie rząd posiada 42 proc. udziałów. Dlaczego nie miałby zakupić 100 proc. akcji i znacjonalizować RBS, przynajmniej na jakiś czas?

Jest kilka powodów. Po pierwsze Brown zdaje sobie sprawę, że rząd nie dysponuje wystarczającą ilością menedżerów bankowych. Ewentualna nacjonalizacja musiałaby więc pozostawić na stanowiskach obecną kadrę, co w dużym stopniu podważa sens całej operacji. Po drugie przejęcie przez państwo na własność Royal Bank of Scotland rozdęłoby deficyt budżetowy do poziomu ponad 100 proc. PKB – RBS jest ogromnym globalnym bankiem z bilansem aktywów i pasywów wyższym niż cała brytyjska gospodarka. Najważniejszy jest jednak trzeci powód – powód ideologiczny. Dla dzisiejszych labourzystów nacjonalizacja banków byłaby powrotem do lat 70., epoki, która skończyła się dla nich ostatecznie z nadejściem Tony’ego Blaira. Nikt w Wielkiej Brytanii nie chce socjalizmu w starym stylu, a nawet najwięksi socjaliści są zwolennikami wolnego rynku, co najwyżej w wersji wysoko regulowanej. Można przypuszczać, że premier Brown zrobi wszystko, co w jego mocy, by uniknąć nacjonalizacji. I tak szuka rozwiązań kompletnie obcych duchowi Nowej Partii Pracy, zapowiadając np. podwyżkę podatku dla najbogatszych do 45 proc. Współczesna polityka brytyjska na naszych oczach przestaje stanowić tabu.

[srodtytul]Clarke wraca do łask[/srodtytul]

A jak obecny kryzys ma się do polityki partyjnej w kraju? Labourzyści mają teoretycznie czas na rozpisanie wyborów do czerwca 2010. Jednak wielu komentatorów z Westminsteru sugeruje, że Brown może poważnie się zastanawiać nad zorganizowaniem wyborów już na wiosnę. Paradoksem jest bowiem fakt, że politycznie Partia Pracy na kryzysie zyskuje. O ile jeszcze kilka miesięcy temu torysi Davida Camerona prowadzili w sondażach kilkunastoma punktami, obecnie ich przewaga skurczyła się do 3 – 5 proc., a Gordon Brown zwiększył swoje osobiste notowania. Konserwatyści nie mają w trakcie kryzysu żadnych solidnych pomysłów własnych, a w obliczu kryzysu politycznego dotychczasowe słabości Browna – brak charyzmy i nudna przewidywalność – nie są aż tak widoczne.

Debata na temat przyspieszonych wyborów może jednak się okazać nieco przedwczesna. Jeśli rzeczywiście z cyklu gospodarczego wynikłoby, że na wiosnę 2010 roku Wielka Brytania – podobnie jak inne kraje Zachodu – zaczęłaby wychodzić z recesji, Brown mógłby się obsadzić w roli narodowego zbawcy, którego słuszne rozwiązania sprzed roku zdały egzamin.

Cameron nie pozostaje jednak bezczynny i szuka niekonwencjonalnych rozwiązań. Wielkim zaskoczeniem ostatniego tygodnia było przywrócenie do łask jednego z najwybitniejszych polityków konserwatywnych ostatnich lat Kennetha Clarke’a.

Clarke – znany z ciętego dowcipu, talentu oratorskiego oraz zamiłowania do jazzu, cygar i butów firmy Hush Puppies – to legenda Partii Konserwatywnej. W roku 1990 jako pierwszy torys zasugerował premier Thatcher, by zrezygnowała ze stanowiska, potem jako kanclerz skarbu w gabinecie Johna Majora doprowadził do spadku stóp procentowych, inflacji i bezrobocia po recesji lat 1990 – 1991. Był też ministrem zdrowia i spraw wewnętrznych, jednak jego zdecydowanie proeuropejska postawa (jest zwolennikiem przyjęcia przez Wielką Brytanię euro i traktatu lizbońskiego) zablokowała mu drogę do fotela lidera partii. W gabinecie cieni Clarke będzie pełnił funkcję ministra przemysłu, a Brytyjczycy ostrzą sobie zęby na jego starcia z labourzystowskim ministrem przemysłu Peterem Mandelsonem – legendą swojej własnej partii.

Decyzja o włączeniu Kennetha Clarke’a do gabinetu cieni obarczona jest dużym ryzykiem dla lidera torysów – Clarke nie zmieni swoich proeuropejskich poglądów, a wygłaszaniem ich może wywołać ferment w partii – jednak świadczy także o tym, jak bardzo David Cameron potrzebuje wsparcia polityków z dużym autorytetem, zwłaszcza w sprawach gospodarczych.

Kryzys zmienił oblicze brytyjskiej polityki i to, co jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się pewnikiem, np. zdecydowane zwycięstwo torysów w wyborach albo dogmatyczne przywiązanie Partii Pracy do reguł wolnego rynku w każdej dziedzinie gospodarki, dziś już takie pewne nie jest. Polityka brytyjska staje się mniej przewidywalna, za to bardziej ciekawa.

Oficjalne statystyki rządowe mówią, że gospodarka Wielkiej Brytanii spełnia techniczne warunki recesji (dwa kolejne kwartały ujemnego wzrostu gospodarczego), Komisja Europejska przewiduje, że w roku 2009 spadek gospodarczy wyniesie 2,8 proc. Lider opozycji sugerował, by rząd zwrócił się o pomoc w spłacie zadłużenia kraju (697,5 mld funtów, czyli 47,5 proc. PKB na koniec 2008 roku) do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a jeden z najbardziej znanych na świecie inwestorów finansowych Jim Rogers zaklinał ludzi: „Sprzedawajcie wszystkie funty, jakie macie. To już koniec”.

Pozostało 95% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację