Na przykład budżet nie finansuje już w pełni budowy dróg i autostrad. Fundusz Drogowy musi emitować własne obligacje. Problem tylko w tym, że ich nabywcy płacą za nie mniej niż za normalne papiery skarbowe. Jeżeli plan sprzedaży tych obligacji zostanie zrealizowany, będzie to kosztować państwo dodatkowo ponad 20 milionów złotych rocznie. Podobnie jest z ZUS, który też sam musi poszukać sobie własnych – kosztownych – źródeł finansowania.
Dzięki temu sam budżet będzie wyglądał w miarę dobrze. Makijaż zmyje z niego dopiero Bruksela, podsumowując nasze osiągnięcia i wyliczając nam deficyt oraz dług finansów publicznych. I nie będzie to niski deficyt, zbliżony do tego, co obiecywaliśmy, wstępując do Unii.
W dodatku niektóre rządowe prognozy nie przystają do rzeczywistości. Tak jest w przypadku samorządów, dla których minister finansów przewidywał stosunkowo niewielki deficyt. Tymczasem samorządowcy szacują, że niedobór w ich budżetach będzie prawie dwa razy wyższy.
Nieszczęście Polski polega na tym, że u nas nie było – dotychczas – recesji. W innych krajach o podobnym stopniu rozwoju gospodarczego rządy przyciśnięte spadkiem wpływów podatkowych zdecydowały się na reformy. Na Łotwie na przykład obcięto płace w budżetówce. U nas cała administracja (szczególnie nauczyciele) dostała podwyżki.
Jeśli do tej złej sytuacji budżetu dodamy kłopoty z prywatyzacją, to widać, że kondycja finansów publicznych jest bardzo zła. W normalnym kraju trwałaby już poważna debata o oszczędnościach. U nas jest cisza, bo na rok przed wyborami prezydenckimi rząd Donalda Tuska nie chce poruszać trudnych tematów. Tę sielankę przerywają czasami jakieś dziwne przecieki. Takie jak na przykład wczorajsza informacja, że w Ministerstwie Pracy myślą o zmniejszeniu składki do funduszy emerytalnych, by ratować finanse ZUS. Czy też wcześniejsze pogłoski (te z kolei chyba z Kancelarii Premiera) o wydłużeniu wieku emerytalnego.