[link=http://blog.rp.pl/salik/2010/06/01/w-obronie-przewag/Skomentuj na blogu[/link]

Pomimo to obywatele mają jasne i dość nierealne oczekiwania: dogonić pod względem zamożności i standardów życia Europę Zachodnią.

Podtrzymanie tych marzeń gwarantuje wzrost gospodarczy, a jego z kolei eksport i silny popyt wewnętrzny. Eksport jest możliwy tylko wtedy, gdy możemy innym zaoferować lepsze lub tańsze produkty z polskich fabryk. Co jest więc w naszym interesie? Przyciągać inwestorów – którzy zagwarantują miejsca pracy – lub tworzyć je samemu. Albo da to kopa eksportowi, albo (lub jednocześnie) zwiększy popyt. Najlepiej przyciągać wysokimi kwalifikacjami i technologiami. Tyle że w tym nie jesteśmy dobrzy – pogarszające się standardy edukacyjne (30 proc. poprawnych odpowiedzi pozwala zdać maturę z matematyki), niewiele patentów i jeszcze mniej tych, które wdrożono do produkcji. To, co eksportujemy, to głównie wyroby cudzej myśli technicznej, które my tanim kosztem wykonujemy.

I tu dochodzimy do jedynej przewagi, która nam jeszcze pozostała. Te niskie koszty to nie tylko tania siła robocza, ale też atrakcyjne podatki czy tania energia. Z ostatnich danych Eurostatu wynika, że licząc według parytetu siły nabywczej, już teraz za energię płacimy prawie najwięcej w całej Unii Europejskiej (gorzej mają tylko Węgrzy). Mimo to przegrywamy kolejną batalię w UE o emisje gazów, co w efekcie nieuchronnie doprowadzi do jeszcze wyższych cen energii.

Trudno w takiej sytuacji marzyć o niemieckiej zamożności, jeśli wszystko to, co dla firm u nas atrakcyjne, to niskopłatni pracownicy i wielki rynek zbytu. Ale będąc świadomym tej strukturalnej ułomności, warto, żeby każdy polski rząd do upadłego walczył o to, aby nie zaprzepaścić tej resztki inwestycyjnej przewagi. Niskie koszty energii to jeden z jej elementów.