Mamy już całkiem sporo symptomów ożywienia na rynku pracy. Ostatnio okazało się, że w styczniu w większych firmach pracowało już o ok. 130 tys. osób więcej niż rok wcześniej i o ponad 150 tys. więcej niż dwa lata temu. Firmy niektórych branż ostro poszukują też specjalistów czy menedżerów.
Jednak na hurraoptymizm i ogłoszenie, że rynek pracy działa już pod dyktando pracownika, jest jeszcze o wiele za wcześnie. Zatrudnienie, owszem, rośnie, ale dosyć rachitycznie i raczej jako odbicie po kryzysowym dołku.
Mamy boom na specjalistów, ale nie np. na sprzedawców czy murarzy. W małych i średnich firmach, a to one tworzą miejsca pracy dla większości Polaków, wciąż słychać o zachowaniach oszczędnościowych.
Główna fala redukcji kadr już przeszła, ale o dynamicznym rozwoju firm jeszcze nie ma mowy. Przedsiębiorcy nie zaczęli inwestycji, bo wciąż nie są pewni gospodarczego odrodzenia – przecież nikt rozsądny końca kryzysu jeszcze nie ogłosił. A tylko wysokie inwestycje są gwarancją szerszego otwarcia się biznesu na nowych pracowników.
Z drugiej strony, cały czas rośnie rzesza bezrobotnych. W styczniu było ich już 2,1 mln. I nie jest to masa bez wykształcenia i kwalifikacji. Spora część bezrobotnych potrafi pochwalić się i wyższymi studiami, i doświadczeniem, i nietypowymi umiejętnościami.