Już w 2002 r. zwracał pan uwagę, że Pakt Satbilności i Wzrostu, w którym zapisane są m.in. reguły dyscypliny fiskalnej dla państw strefy euro, nie działa. Dlaczego unijni liderzy byli ślepi na takie ostrzeżenia dopóty, dopóki braki w tym pakcie poskutkowały kryzysem fiskalnym?
Częściowo dlatego, że unijni liderzy nie za bardzo wierzą ekonomistom. Ja nie byłem przecież jedynym, który wskazywał na braki w Pakcie Stabilności i Wzrostu. Ale głównym powodem było to, że zmiany w tym pakcie wymagałyby trudnej debaty. Stworzono dokument, który nie działał, ale łatwiej było się go trzymać, niż przyznać się do błędów. Politycy nie chcieli zużywać kapitału politycznego, który byłby potrzebny, aby przeforsować coś nowego. Teraz zresztą także nie są skłonni do odrzucenia tego paktu, tylko próbują go rozbudować, czyniąc go bardziej skomplikowanym.
Strefie euro potrzebne są zupełnie inne mechanizmy stabilizacyjne, niż dotychczas stosowane?
Tak sądzę. Ścieżka, którą strefa euro obrała wraz z Paktem Stabilności i Wzrostu (przyjęto go w 1997 r. – przyp. red.) i którą kontynuuje po wybuchu kryzysu fiskalnego, m.in. proponując pakt Euro Plus, prowadzi prosto na ścianę. Ale Bruksela nie zejdzie z tej ścieżki.
Pakt Euro Plus nie tylko zobowiązuje państwa-sygnatariuszy do reform, które poprawią kondycję ich finansów publicznych, ale też przewiduje zwiększenie koordynacji ich polityki gospodarczej. Czy sądzi pan, że Europa dojrzała do jeszcze większej integracji, niż obecnie? I czy w ogóle dojrzała do wspólnej waluty?