Ta inicjatywa, jeśli ma mieć sens, powinna być jednak prowadzona w porozumieniu ze wszystkimi krajami Unii, szczególnie takimi jak Polska, które zostały zobowiązane do przyjęcia wspólnej waluty.
Większość najważniejszych reform gospodarczych i społecznych przeprowadzono w czasach kryzysu. Tak było w Polsce i przed wojną, i ostatnio na początku lat 90. Społeczeństwa zmęczone bezrobociem i innymi skutkami załamania gospodarczego godzą się na wyrzeczenia, gdyż mają nadzieję, że dzięki nim unikną podobnych kłopotów w przyszłości. Wyjątkiem są Grecy, którzy nawet w obliczu krachu finansów swego państwa nie chcą oszczędzać.
Ale inne kraje Unii, te, które płacą greckie długi, są gotowe na reformy. W długiej perspektywie trudno bowiem wyobrazić sobie istnienie wspólnoty państw z jedną walutą, ale z wieloma rodzajami polityki gospodarczej, zwłaszcza z różnym podejściem do deficytu i długu publicznego. Wiadomo już, że wymogi traktatu z Maastricht tego problemu nie rozwiązują. Wiadomo, że potrzebny jest skuteczniejszy mechanizm ich egzekwowania. Wiadomo też, że utrzymanie wspólnej waluty musiałoby oznaczać utratę kolejnej części suwerenności państw, które z niej korzystają. A przynajmniej wypracowanie takich form współpracy, które zapewniłyby skuteczne działanie ponadnarodowe. Bez tego euro będzie narażone na kolejne kryzysy.
Silna globalna waluta to wartość. Jej wprowadzenie i przyjęcie powszechnych zasad mogłoby się przyczynić do wyjścia z kłopotów. Pod pewnymi jednak warunkami. Nie protestując przeciw ostatnim inicjatywom Brukseli, Polska musi się domagać dopuszczenia do rozmów o przyszłości wspólnej waluty wszystkich państw Unii. Rząd w Warszawie nie powinien dopuścić do sytuacji, w której większy wpływ na euro będą miały Portugalia i Grecja. Jak nigdy ważne jest dziś powtarzanie hasła: "Nic o nas bez nas".