Tak działo się w latach 2008  i 2009, gdy ceną za poparcie społeczne w czasie spowolnienia gospodarczego był gwałtowny wzrost długu publicznego.

Dlatego też piątkowa debata gospodarcza z udziałem premiera Tuska, bardzo skądinąd potrzebna, mogła być groźna dla finansów publicznych.  Na szczęście skończyło się na zwykłych politycznych gierkach. Z wypowiedzi szefa rządu najważniejsze i najlepsze okazało się to, czego nie powiedział. A więc nie obiecał żadnych działań stymulujących gospodarkę, których skuteczność jest zazwyczaj mocno dyskusyjna, ale koszty – jak najbardziej poważne. Oczywiście uzasadnieniem jest niezachwiana pewność rządu, że Polska, w odróżnieniu od reszty świata, nadal będzie się rozwijać, a na wszelkie zewnętrzne perturbacje dawno się przygotowaliśmy.

Rządowy optymizm co do dalszego wzrostu PKB jest zgodny z prognozami ekonomistów (co nie zawsze się zdarza) i bardzo dobrze wpłynie na morale przedsiębiorców. Pytanie tylko, czy ta wyraźna postawa antyroszczeniowa  i ochrona stanu finansów publicznych przetrzyma przedwyborczą gorączkę. Czy przypadkiem za miesiąc nie usłyszymy, że może jednak obniżyć akcyzę na paliwa lub powstrzymać odchudzanie administracji, a może wręcz dać podwyżki jakimś grupom zawodowym?

Na razie ze strony rządu nie padły takie sugestie, ale to, że debata miała przede wszystkim charakter polityczny, nie wróży niczego dobrego. Wypowiedzi premiera, a szczególnie ministra Rostowskiego pokazują wręcz, że rząd obrał wyraźnie defensywny kurs i raczej czeka na propozycje opozycji (by je wyśmiać), niż zamierza przedstawić jakiekolwiek nowe pomysły. Inna sprawa, że opozycja w tej sprawie naprawdę nie ma nic do zaproponowania. Ale dla gospodarki to nawet chyba lepiej. Gdy politycy się do niej nie mieszają, to zwykle PKB rośnie szybciej.