Niedługo wybory parlamentarne, więc rozpoczął się rytualny okres składania przez polityków obietnic bez pokrycia. O ile w sferze społecznej czy politycznej dość łatwo przychodzi tworzenie nowatorskich projektów i wizji radykalnych rozwiązań, o tyle gospodarka najwyraźniej jest obszarem trudniejszym do zagospodarowania.
Analizując główne punkty programów ekonomicznych polskich partii, trudno nie odnieść wrażenia, że od poprzednich wyborów prawie się nie zmieniły. Może to i dobra wiadomość, bo pozwala żywić ostrożną nadzieję, że politycy zaczęli rozumieć, iż w ekonomii obowiązują proste prawa, których nijak ominąć się nie da. I dlatego np. SLD wie, że proponując obniżkę VAT, jednocześnie trzeba wspomnieć o wprowadzeniu nowej stawki podatku dochodowego dla najlepiej zarabiających.
Ale im dalej w las, tym więcej drzew. Fatalnie dla wszystkich partii wypadają odpowiedzi na pytanie o obniżanie deficytu budżetowego i długu publicznego. Jest ono stawiane przy okazji każdych wyborów, ale ostatnio z powodu kryzysu w strefie euro zrobiło się niezwykle aktualne. Nie da się więc powtórzyć odpowiedzi sprzed czterech lat, a te, które padają teraz, sprowadzają się do stwierdzenia, że deficyt powinien "się" zmniejszyć, a dług "się" obniżyć. Z tym że stoją tuż obok zapowiedzi wzrostu płac w administracji czy wstrzymania prywatyzacji, które z tym "się" są w wyraźnym konflikcie.
W konkurencji obietnic na najgorszej pozycji jest zawsze partia rządząca, bo nie wszyscy wyborcy zapomnieli o jej zapowiedziach sprzed czterech lat, np. wprowadzenia podatku liniowego czy zredukowania administracji. A na pewno nie zapomnieli rywale, na których proste pytanie: "Dlaczego nie zrealizowaliście tych obietnic?" – nie zawsze wystarczy wykrętna odpowiedź o trudnych warunkach ekonomicznych, politycznych czy niesprzyjającej pogodzie.