W październiku 1996 r. wybitny ekonomista Rudiger Dornbusch, profesor MIT, opublikował na łamach Foreign Affairs artykuł zatytułowany Eurofantazje. Wspólna waluta jako panaceum. Esej ten, czytany dzisiaj, z jednej strony brzmi jak proroctwo, ponieważ właściwie przewiduje taki sam kryzys strefy euro, jaki rozgrywa się na naszych oczach. Z drugiej strony tekst ten pozwala umieścić problemy, z którymi zmagają się kraje zachodnioeuropejskie, we właściwym kontekście.
Bezsensowna bitwa
Dornbusch pisał o Unii Gospodarczo-Monetarnej, że będąc złym i mało prawdopodobnym pomysłem, stała się złym pomysłem, który został zrealizowany z powodów politycznych. Wysokie bezrobocie, niski wzrost, niewydolność państwa dobrobytu, którego nie da się utrzymać wszystkie te problemy, które dziś przewijają się w tle kryzysu, a były dobrze widoczne w latach 90. znalazły nadzieję na rozwiązanie w desperackiej decyzji stworzenia unii walutowej, tak jakby miała ona rozwiązać realne problemy Europy.
Tymczasem naprawdę olbrzymi wysiłek budowy wspólnej waluty, spełniania kryteriów z Maastricht, tylko nakładał kolejne ciężary na barki już wówczas źle rządzonych państw. Przez dekadę budowano porządek, który doprowadził do większej współzależności kraje, które już w momencie jego wprowadzania potrzebowały indywidualnej diagnozy i skutecznej terapii. Była to najprawdopodobniej jeszcze jedna bezsensowna bitwa w europejskiej historii. Koszt dojścia do strefy euro był wysoki, gospodarcze korzyści właściwie minimalne, a perspektywa rozczarowania, jak się okazało, tak realna, że niemal pewna.
Najbardziej prawdopodobny scenariusz rysowany przez Dornbuscha ale i ekonomistów amerykańskich tak różnych, jak Martin Feldstein, Milton Friedman czy Paul Krugman okazał się prawdziwy. Euro powstało, ale ani nie zakończyło europejskich problemów monetarnych, ani nie rozwiązało problemów z dobrobytem. Eurofantazje widziały unię monetarną jako panaceum, a przynajmniej kluczowy krok do uczynienia Europy cudowną politycznie, kulturalnie, gospodarczo, społecznie i finansowo. Tymczasem praktycznie na wszystkich tych polach panuje w Europie kryzys, który ostatecznie manifestuje się problemami demograficznymi.
W europejskiej unii gospodarczo-walutowej różnice w narodowej historii i tożsamości determinują różnice w preferencjach co do polityki pieniężnej. Unia walutowa ze swej natury wymaga kosztownych kompromisów oraz stawia przed państwami nieusuwalne dylematy. Państwa członkowskie muszą się porozumieć w sprawie wspólnej polityki pieniężnej, która w niektórych przypadkach nie jest optymalna dla żadnego z nich.
Eksperyment z nową monetą
Decydując się na członkostwo w strefie euro, kraje na jednej szali kładły koszty niekoniecznie najlepszej polityki monetarnej, a na drugiej korzyści innego rodzaju. Dla Niemców były to tzw. warunki wymiany międzynarodowej, dla Włochów był to niski koszt obsługi olbrzymiego zadłużenia.
Paradoksalnie zatem ci, którzy unii monetarnej chcieli najmniej lub nie chcieli jej w ogóle, czyli Niemcy i Bundesbank, okazali się jej największymi wygranymi. Zjednoczenie Niemiec ujawniło poważne niedomogi w niemieckim modelu gospodarczym, ale też zmusiło Niemców do stopniowego wprowadzania koniecznych reform. To pozwoliło im w kolejnej dekadzie utrzymywać regionalną i globalną konkurencyjność oraz umożliwiło skorzystanie z euro jako dźwigni eksportowego imperium.
Z kolei kluczowi partnerzy w budowie strefy euro, którzy już w latach 90. żyli z dnia na dzień Francuzi, Włosi, Hiszpanie cieszyli się z powstania strefy. Z jednej strony uważali, że jest to cudowne lekarstwo na zgniłe finanse publiczne i dekady spodlonej waluty, choć krzywili się, ponieważ te czynniki były decydujące w wyścigu do celów z Maastricht. Z drugiej strony taka logika tworzenia strefy sprawiała, że jeden kraj, np. Francja, wciągał do projektu kolejny słabszy kraj, np. Włochy, ponieważ nie mógł pozostawić konkurentowi możliwości dewaluacji waluty, samemu się jej pozbywając.