Dlatego analitycy rynkowi i ekonomiści, chociaż przewidują w przybliżeniu przyszłość gospodarki, to jednak zwykle są zaskoczeni publikowanymi danymi statystycznymi, które albo są lepsze, albo gorsze od oczekiwań.
Jeszcze niedawno, na początku tego roku, większość danych o produkcji, konsumpcji czy wzroście PKB była lepsza od prognoz. W otoczeniu pogrążających się w recesji krajów strefy euro polska gospodarka trzymała się nadzwyczaj dobrze. Teraz przyszła jedna pora na sezon publikacji, które powszechnie odbierane są jako znacznie gorsze od oczekiwań.
Wygląda więc na to, że obecna fala kryzysu nie będzie tak bezbolesna jak poprzednia, kiedy rząd wykreował mit Polski jako "zielonej wyspy". Wtedy przed głębokim spowolnieniem uratowały nas płynące szerokim strumieniem pieniądze z Unii i wydatki gospodarstw domowych. Teraz środków z UE nie będzie, bo kończy się jedna perspektywa budżetowa, a zanim pojawią się pieniądze z następnej, minie sporo czasu. Nie ma co liczyć na wydatki konsumentów, bo inflacja zjada wzrost wynagrodzeń, a poza tym rośnie bezrobocie, więc ludzie uważnie oglądają każdą złotówkę. Ci zaś, którzy jeszcze w miarę dobrze zarabiają, spłacają kredyty hipoteczne. A wiadomo, że raty pożyczek we frankach są wysokie przez słabego złotego, a w złotych z powodu wysokich stóp procentowych.
Niby słaby złoty powinien pomóc eksporterom, ale trzeba pamiętać, że naszymi największymi partnerami handlowymi są kraje UE, które już się zmagają, albo będą się zmagać, z kryzysem - zapewne ostrzejszym niż poprzedni, co wpłynie na popyt na nasze towary. A skoro firmy muszą brać pod uwagę taki negatywny scenariusz, to nie ma co liczyć, że zaczną inwestować we wzrost produkcji.
Według ekonomistów czeka więc nas kilka kwartałów mocnego spowolnienia. Pierwsze jego wyraźne oznaki możemy odczuć już za kilka miesięcy. Nie ma więc co liczyć na złotą jesień w gospodarce, raczej zapowiada się bardzo szara. A potem może przyjść długa, mroźna zima. Miejmy nadzieję, że chociaż prognozy pogody będą korzystne.