Poprzednie spowolnienie gospodarcze Polska zniosła dość dobrze, co pozwoliło rządzącym stworzyć mit „zielonej wyspy", bardzo przydatny w kampanii wyborczej. Uratowała nas wtedy konsumpcja -  dzięki pieniądzom płynącym z UE firmy miały zlecenia, pracownicy zarabiali i płacili podatki, za które władza mogła m.in. zatrudnić dodatkowe 100 tys. urzędników i dać podwyżki np. nauczycielom. Ludzie mieli pieniądze, więc nie myśleli o oszczędzaniu i jakoś się wszystko kręciło.

Tym razem tak lekko nie będzie. Zlecenia z programów unijnych się kończą, więc firmy zwalniają ludzi. Ci, którzy nie mają pracy, maksymalnie ograniczają wydatki, podobnie zresztą jak ci, którzy ją jeszcze mają, bo przecież wkrótce i oni mogą zostać zwolnieni. A jeśli nawet utrzymają stanowiska, to nie dostaną podwyżek. W takiej sytuacji mało kto myśli o kupnie nowego mieszkania, samochodu czy mebli. Żywność i ubrania -  wiadomo, kupować trzeba, ale na jakiś czas można zrezygnować z tych droższych -  już widać, że wydatki w tych kategoriach też spadają.

Skoro nie uratuje nas konsumpcja, to co? Być może trochę pomoże eksport, bo dzięki dość niskim kosztom pracy produkuje się u nas wciąż taniej niż na Zachodzie. Na inwestycje, niestety, nie mamy co liczyć: firmy nie zaryzykują teraz wydawania pieniędzy na zwiększenie mocy produkcyjnych, nie będzie też inwestycji publicznych, bo spadają przychody z podatków.

Państwo miałoby więcej pieniędzy, gdyby w lepszych czasach wzięło się za racjonalizację systemu transferów socjalnych, zmniejszyło administrację czy odcięło od publicznych pieniędzy polityków żerujących na państwowych posadach. Ale nic takiego się nie stało. Widocznie nikomu w rządzie nie przyśniły się wtedy chude krowy...