Przejechała się na nim, niekiedy nieodwracalnie, część firm budowlanych specjalizujących się w drogach. A także takich, które uznały, że warto się tego nauczyć, bo widać tu świetny interes. Rzeczywistość dość brutalnie zweryfikowała ten optymizm.
Na etapie rozstrzygania przetargów generalna dyrekcja drogowa co pewien czas z dumą pokazywała, ile udało się zaoszczędzić na kontraktach, biorąc pod uwagę ceny oferowane przez najtańszych wykonawców. Nikomu wtedy nie przyszło do głowy zapytać, jak te oferty mają się do kalkulacji, które przygotowała dla siebie GDDKiA. Czy jej eksperci, tworzący preliminarze każdego kontraktu, naprawdę uwierzyli, że można tak dalece podważyć ich wyliczenia, oferując za profesjonalnie skosztorysowaną inwestycję nawet połowę mniej? Czy już wtedy obie strony uznały, że jakoś to będzie? Przy czym Generalna Dyrekcja była o tyle bardziej przewidująca, że zawarła w kontraktach klauzulę niepodwyższania ich wartości. Dziwne, że wtedy nikt głośno nie protestował. Problemy się pojawiły, kiedy nagle wszystko zaczęło drożeć.
I mamy klops. Z jednej strony dobrze, że GDDKiA stoi na straży publicznych pieniędzy, uważając, że trzeba poważnie traktować podpisane dokumenty. Z drugiej jednak strony należałoby oczekiwać większej elastyczności od strony rządowej, bo rynek zaczyna się chwiać. Oby się nie okazało, że ci najlepsi, dziś chwaleni przez GDDKiA za umiejętność radzenia sobie w trudnej sytuacji, w kolejnych przetargach nie postawili znacznie twardszych warunków. Wszak konkurencja będzie już znacznie mniejsza...