Bo przeniesienie pomysłu wytwarzania w 2050 r. 80 proc. energii ze źródeł odnawialnych na UE, w tym na Polskę, jest w naszym kraju tak samo wykonalne, jak mój występ w Chórze Aleksandrowa.

Zważywszy na to, że swoje wyliczenia nasi sąsiedzi robili, opierając się na 17 euro za emisję tony dwutlenku węgla (która od miesięcy kosztuje poniżej 10 euro), to delikatnie rzecz ujmując mają problem z funduszem, który wesprze ich ambitne plany energetyczne. Efekt? Rządowi w Berlinie będzie zależało, by ceny praw do emisji CO2 były wyższe. A pamiętajmy, że Bruksela chce redukcji emisji CO2 do roku 2050 o 80 proc. Polska (w której dziś 90 proc. energii elektrycznej pochodzi z węgla) nie może się zgodzić, bo w takim tempie mimo najszczerszych chęci energetyki i przemysłu się nie przestawi. A poza tym przemysł ucieknie tam, gdzie nikt nie będzie chciał go dobić. Przykład? Mittal może się przenieść na Ukrainę. Wtedy koks i węgiel koksowy będzie mniej potrzebny (kłopoty JSW).

A jak nie będzie stali, to produkcję aut też można przenieść tam, gdzie się bardziej opłaci. Itd. itp. Ale ze słów na „k" Unii lepiej znane jest chyba „krótkowzroczność" niż „konkurencyjność". Bo to, że energetykę trzeba przestawić na czystsze tory, wiemy wszyscy. Wyzwaniem jest zrobić to mądrze. Bo jeśli nie, to i te wiatraki, i panele słoneczne będą musieli nam tak czy owak dostarczyć Chińczycy, bo w UE nie będzie komu ich zrobić lub ich ceny spowodują, że w domach będziemy siedzieć przy świeczce.