Chodzi o regulację z 2010 roku zezwalającą na podwyższenie głębokości otworów wiertniczych z jednego do pięciu tysięcy metrów. Inwestorzy od prawie trzech lat apelowali m.in. o zmianę jednego jego podpunktu. Urzędnicy mogli zrobić to jednego dnia, potrzebowali jednak aż trzech lat.
Tych problemów nie mają Brytyjczycy. A stoją oni przed ogromną szansą umocnienia swojej potęgi gospodarczej. I nie chodzi tu bynajmniej o zyski, które przyniesie handlowcom sprzedaż gadżetów z wizerunkiem królewskiego infanta. Miliardy funtów leżą także w angielskiej ziemi. Tylko na północy kraju może się znajdować ponad bilion metrów sześciennych gazu łupkowego. Daje to Wielkiej Brytanii jedno z czołowych miejsc na świecie, jeśli chodzi o zasoby tego surowca.
Nadzieja na łupkowe eldorado i milionowa rzesza naszych rodaków-emigrantów łączy Polskę i Anglię. Cała reszta już nie. Diametralnie różni nas zwłaszcza podejście do inwestorów, którzy ze swoich pieniędzy muszą finansować pierwszy etap prac poszukiwawczych. Żeby im ulżyć, brytyjski minister finansów George Osborne kazał przygotować nawet „najbardziej korzystny system podatkowy na świecie". Mowa jest nawet o ulgach podatkowych, bo priorytetem są wzrost bezpieczeństwa energetycznego oraz tysiące miejsc pracy. Biorąc pod uwagę, że część z tych publicznych wystąpień brytyjskich polityków to teatr gestów i słów, jestem gotów się założyć o duże pieniądze, że w Wielkiej Brytanii uda się zrobić więcej wierceń niż w Polsce.
U nas w ciągu trzech lat wykonano ich niespełna 50. By geolodzy mogli profesjonalnie stwierdzić, czy nasze zasoby dają szansę na przemysłowe i rentowne wydobycie, potrzeba wykonać tych wierceń co najmniej drugie tyle. Pytanie tylko, kto ma te odwierty robić. Niestety, rząd nie przyłożył się nawet do dbania o wizerunek tego projektu. Nie potrafił umiejętnie podgrzewać piarowsko atmosfery wokół łupkowych szans, nie mówiąc już o regulacjach prawno-podatkowych. Efekt to ucieczka zagranicznych inwestorów.