Jej straconym 20 latom, podczas których można było dokonać niezbędnych zmian. Jej ekonomicznej nieefektywności, która powoduje, że ogromne zasoby są marnowane, a jednocześnie sporą część przechwytują ręce niekoniecznie najwięcej robiące dla poprawy. Jej nieudolnej biurokracji, która sama w sobie jest hamulcem dla zmian. Jej bezwładności decyzyjnej, która uniemożliwia postęp. I – co najgorsze – powszechnej, pełnej rezygnacji akceptacji dla takiego stanu rzeczy, która zmienia się w bezsilną złość tylko raz na kilka lat, gdy budzi się Majdan.
No to tym razem o bliskiej Ukrainie, którą mamy pod bokiem. Na którą stale narzekamy, ale jednocześnie z rezygnacją przyjmujemy, że nic nie może się tam zmienić. Nie mówię o żadnym sąsiednim kraju – mówię o polskiej służbie zdrowia.
Ostatni raz pisałem o niej niemal dwa lata temu. Bartosz Arłukowicz był na stanowisku od niedawna, więc nie dało się jeszcze twierdzić, że winę za stan służby zdrowia ponosi personalnie ten minister. Jest to szczególnie bezwstydne wówczas, gdy mówią tak ludzie, którzy sami przyłożyli rękę do obecnego stanu. A stwierdzam to z całą świadomością i powagą – funkcjonowanie, finansowanie i zarządzanie polską służbą zdrowia jest narodową hańbą, za którą odpowiada nie tylko Arłukowicz, ale wszystkie rządy i wszystkie siły polityczne rządzące od ćwierć wieku Polską.
Pisząc dwa lata temu o problemach służby zdrowia, stwierdziłem, że mamy do czynienia z trzema dramatycznymi zagrożeniami. Ponieważ od tamtej pory nic się nie zmieniło, w skrócie zacytuję to wszystko jeszcze raz.
Po pierwsze, polska publiczna służba zdrowia jest workiem bez dna. I dlatego, że pieniędzy na służbę zdrowia zawsze będzie w stosunkowo ubogim kraju zbyt mało (bo medycyna oferuje dziś cuda, ale za gigantyczne ceny). Ale jeszcze bardziej dlatego, że są one częściowo marnotrawione, bo od 20 lat nie udało się wypracować ani spójnego, logicznego systemu finansowania publicznej służby zdrowia, ani mechanizmów wymuszających efektywność wydawania pieniędzy.