Pod tymi opiniami mogłaby się zapewne podpisać większość biznesmenów, którzy znaleźli się w drugim już wydaniu Listy 500 największych przedsiębiorców magazynu „Sukces".

Z wykształceniem bywa tu różnie, ale ambicji, ciężkiej pracy czy kreatywności trudno  uczestnikom zestawienia odmówić. Podobnie zresztą jak  przywileju znalezienia  się w  odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu.  Tym czasem był okres wielkich przemian początku lat 90. XX wieku. Jednak nie tylko o to chodzi. Również o możliwość  dostępu do  intratnych branż czy kontraktów.  Nie tylko u nas naprawdę duże pieniądze robi się  we „wrażliwych"  sektorach, podatnych na monopole, regulowanych przez  koncesje czy kontrakty z  państwem. Nie bez  powodu ścisłą  czołówkę  naszego zestawienia tworzą  przedsiębiorcy, którzy swe imperia zbudowali właśnie tam. Zygmunt Solorz-Żak zaczął od limitowanego koncesjami rynku telewizyjnego,  a Janowi  Kulczykowi  na szerokie wody pozwolił wypłynąć udział w dużych prywatyzacjach.

Jednak  większość  uczestników listy  dorabiała się w branżach w pełni otwartych na konkurencję, także zachodnią. Stąd  pewnie niezły wynik Polski w opublikowanym  przez brytyjski „The Economist" indeksie  „crony  capitalism", czyli kapitalizmu kolesiów, gdzie porównano majątki lokalnych bogaczy (w tym te bazujące na  wrażliwych sektorach) z krajowym PKB. Wśród 23 państw Polska jest  na odległym  18. miejscu, za Wlk. Brytanią i USA.  Po trosze dlatego,że część kluczowych firm w ważnych branżach nadal jest w ręku państwa. Ale państwowy kapitalizm nie jest dobrą alternatywą dla kolesiowskiego.