Rynek pracy Zjednoczonego Królestwa przeżywa nienotowane od lat ożywienie. W trzy miesiące przybyło tam 345 tys. etatów, a bezrobocie spadło do 6,6 proc., najniższego poziomu od pięciu lat i dwa razy mniejszego niż w Polsce.
Ożywienie na Wyspach to dobra wiadomość dla rządu Donalda Tuska, ale zła dla polskich przedsiębiorców. Bo choć popyt na pracowników w „województwie londyńskim" może dzięki nowej emigracji zmniejszyć w kraju napór na urzędy pracy i poprawić nastroje społeczne, to nasze rodzime przedsiębiorstwa będą musiały konkurować o pracowników już nie tylko z rywalami z sąsiedniej ulicy, ale także zza kanału La Manche. Chcąc pozyskać fachowców, będą sięgać głębiej do kieszeni, a to oznacza wzrost kosztów i osłabienie konkurencyjności. Jeśli chcemy zatrzymać młodych zdolnych Polaków w kraju, jeśli chcemy, by pracowali nad Wisłą i nie powiększali ponad 600-tysięcznej armii naszych emigrantów na Wyspach, trzeba – po pierwsze – już w trakcie nauki pomóc im w zdobyciu zawodu i dać perspektywę zatrudnienia. Nasz system edukacyjny nie może produkować absolwentów sobie a muzom, bez związku z potrzebami gospodarki. Władze oświatowe muszą szukać porozumienia z biznesem.
Po drugie - jeśli chcemy, by Polacy z Wysp wracali i zakładali u nas firmy, trzeba dla małego biznesu stworzyć nie gorsze warunki niż ma tam – od poziomu opodatkowania po likwidację biurokratycznej mordęgi.
Wreszcie – po trzecie – jeśli chcemy, by Polacy zapuszczali korzenie w kraju i tutaj zakładali rodziny potrzebna jest naprawdę konkurencyjna polityka prorodzinna. Jeśli tych trzech warunków politycy nie spełnią, Polacy – owszem – wrócą z emigracji, ale dopiero na emeryturze.