Zrywa je wiatr, deszcz, zrywają sprzątający. Ale ogłoszenia pojawiają się wciąż na nowo. Mam wręcz wrażenie, że jest ich coraz więcej. Widać taka przaśna kampania reklamowa jest skuteczna i biznes się kręci.

A że kręci się coraz szybciej, potwierdza raport publikowany w dzisiejszym wydaniu „Rzeczpospolitej". Wynika z niego, że kancelarie odszkodowawcze okazują się zaskakująco skuteczne w starciu z ubezpieczycielami. Rośnie ich udział w sumach wypłaconych z polis. Rośnie tak bardzo, że ubezpieczyciele wołają o okiełznanie tego żywiołu jakimiś regulacjami. I straszą, że w wyniku działalności kancelarii być może konieczne będą podwyżki cen polis.

Szczerze mówiąc, wcale mi nie żal ubezpieczycieli. Bo skoro sądy coraz częściej przyznają poszkodowanym dodatkowe pieniądze, to albo firmy asekuracyjne oszczędzają i nie traktują ludzi fair, albo mają kiepskich prawników (dziwne, skoro cały sektor opływa w zyski liczone w miliardy), albo też niezupełnie zgodne z prawem i zasadami współżycia społecznego są regulaminy wewnętrzne rządzące wypłatami odszkodowań.

Żadna z tych trzech przyczyn nie jest winą obecnych i przyszłych klientów firm ubezpieczeniowych. Dlatego straszenie nas perspektywą podwyżki składek jest nie na miejscu. Klienta nie należy obciążać skutkami własnej nieudolności, niefrasobliwości czy – jak kto woli – działania na krótką metę, bez przewidywania dalekosiężnych skutków.

Całej sprawie pikanterii dodaje to, że kancelarie odszkodowawcze często są prowadzone przez byłych pracowników bądź współpracowników firm asekuracyjnych. Kto lepiej niż oni zna słabe punkty dawnych pracodawców? Może więc, drodzy ubezpieczyciele, zamiast straszyć opinię publiczną podwyżkami, a potencjalnych klientów kancelarii tym, że się z nimi często nie rozliczają, lepiej się dogadać z poszkodowanymi? Tak po dobroci, bez angażowania sądów i pośredników.