Każdą tonę wyeksportowanej z Rosji ropy tamtejszy fiskus obciąża ponad 380 dol. cła wywozowego. Każde 5 tys. ton tego surowca dostarczone na rynki zagraniczne pozwala Kremlowi sfinansować dostawę jednego czołgu starszej generacji dla rebeliantów walczących we wschodniej Ukrainie. Cło za 13 tys. ton ropy wystarczy Rosjanom na kupno czołgu najnowszej generacji, który wysłaną do sąsiada maszynę zastąpi.
Może już pora to zmienić? Skoro Rosja stała się krajem agresywnym i nieodpowiedzialnym. Skoro na sankcje finansowe nałożone za rozpętanie konfliktu odpowiada własnymi. Skoro wreszcie nie chce naszych jabłek, serów czy mięsa, to czy mamy w nieskończoność finansować jej gospodarkę i budżet miliardami za ropę?
Przecież w przeciwieństwie do gazu, gdzie „przyspawanie" do gazociągów ze Wschodu to smutna konieczność, dopóki nie ruszy terminal LNG i łączniki do krajów UE, w przypadku ropy wschodni monopol nie jest skutkiem braku możliwości sprowadzenia jej morzem z innych kierunków. Trzymamy się Rosji, bo to się po prostu opłaca.
Kreml jak rasowy diler dba, by klient nie poszedł do rywala, i manipulując m.in. cłem, utrzymuje tzw. dyferencjał, czyli korzystną dla odbiorcy różnicę w cenie ropy Ural względem dostępnej w Europie Brent. To m.in. dzięki niej zarabiają polskie rafinerie. I to ona sprawia, że ponad 90 proc. ropy importujemy ze Wschodu.
Nie, nie żądam, byśmy jako Polska natychmiast zakręcali kurki na naftociągu noszącym ironicznie dziś brzmiącą nazwę Przyjaźń. Taki izolowany gest Rejtana byłby dla naszych producentów ryzykowny. Ale naszą powinnością jest naciskać, byśmy jako Unia podjęli strategiczną decyzję i zaczęli szukać innych źródeł dostaw. Nawet jeśli na stacji miałoby to nas więcej kosztować.