Przekonanie to opierałem nie tylko na tym, że wspomniane zagadnienie pojawia się chyba w każdym podręczniku podstaw ekonomii. Piszemy o tym na ekonomicznych stronach „Rz" dość często, podpierając się konkretnymi przykładami. Podobnie robi większość naszych kolegów z innych redakcji.

Kiedy więc dowiedziałem się, że jest co najmniej kilkanaście osób, które prawdopodobnie prasę biznesową czytają regularnie, a mimo to nie wiedzą o korzyściach płynących ze wspólnych zakupów, mocno się zdziwiłem. I zdumienie to zachowałbym może dla siebie, gdyby nie fakt, że chodzi o członków zarządów największych spółek górniczych w kraju, które wspólnie zatrudniają grubo ponad 100 tys. osób.

O wspólnym programie zakupów zaczęli właśnie rozmawiać przedstawiciele Kompanii Węglowej, Katowickiego Holdingu Węglowego i Jastrzębskiej Spółki Węglowej... ale dopiero po tym, gdy podsunął im to międzyresortowy zespół ds. funkcjonowania górnictwa. Dlaczego na tak oczywisty pomysł wpadł dopiero specjalny międzyresortowy zespół? Co właściwie robią menedżerowie deficytowych spółek, z których największa od miesięcy balansuje na krawędzi bankructwa? Może to kolejny problem, nad którym powinni się pochylić członkowie międzyresortowej specgrupy?

Inna sprawa, że wspólne zakupy, nawet jeśli pomysł przerodzi się od razu w czyn i wypali w stu procentach (w co wątpię), nie mają szans na uratowanie polskiego górnictwa. To trochę jak ratowanie tonącej łodzi wylewaniem za burtę wody łyżeczką do herbaty. Problemy branży są znacznie poważniejsze. Do jej uratowania potrzeba odważnej restrukturyzacji i niepopularnych decyzji: zamknięcia nierentownych kopalń, zwolnienia i przekwalifikowania części górników.

Tylko kto przeprowadzi taką operację w sektorze, którego „uzwiązkowienie" znacznie przekracza 100 procent, a w każdej spółce działa po kilkadziesiąt, a nawet sto kilkadziesiąt organizacji związkowych (i wciąż ich przybywa)? Biorąc pod uwagę kalendarz wyborczy, o odważnego będzie trudno.