Tym razem słowa te opisują wyjątkową indolencję polskich władz w zakresie zapewnienia nam bezpieczeństwa energetycznego. Jeszcze dwa lata temu – słuchając zapewnień o gazowym eldorado związanym z naszymi gigantycznymi zasobami łupkowego surowca czy o wentylu bezpieczeństwa, jakim miał być świnoujski gazoport, uniezależniający nas od dostaw z Rosji – każdy mógł się poczuć wyjątkowo. Bezpiecznie. Czas minął, a zapewnienia pozostały tylko w archiwalnych egzemplarzach gazet. Perspektywa wydobycia niekonwencjonalnego gazu w Polsce jest odległa jak nigdy dotąd. Koncerny masowo wycofują się z poszukiwań. Z wierceń zrezygnowały m.in. ENI, ExxonMobil, Total, Canadian Oil czy Marathon Oil. Okazało się, że warunki geologiczne są trudniejsze, niż sądzono, zasoby znacznie mniejsze, a warunki podatkowo-prawne do prowadzenia takiej działalności – niesprzyjające. Przedstawiciele zagranicznych firm naftowych mówią jednak wprost, że największym problemem jest administracja, której brakuje doświadczenia, elastyczności, znajomości branży, która narzuca tłamszące inicjatywę procedury.

I mam wrażenie, że ofiarą tej administracji padła też kluczowa dla naszego bezpieczeństwa energetycznego inwestycja – terminal LNG. Budowa opóźnia się niemiłosiernie. Przedstawiciele rządu zapewniają wprawdzie, że wszystko jest pod kontrolą i na przełomie roku mają się rozpocząć odbiory techniczne instalacji. Sęk w tym, że – jak pamiętam z rozmów z poprzednimi prezesami PGNiG i Polskiego LNG (spółka odpowiedzialna za budowę gazoportu) – początkowo próbne dostawy gazu miały ruszyć jeszcze na początku 2014 r. Terminal zaś miał być oddany do użytku 30 czerwca tego roku.

Dziś wiemy, że to bajki. Choć z taką morską instalacją mieliśmy być pierwsi w tym regionie Europy, rozdawać gazowe karty na skalę lokalną, wyprzedzili nas Litwini. I to oni – choć według pierwotnych planów mieli kupować gaz ze Świnoujścia – będą sprzedawać surowiec do Polski.