Za mało – bo program dotyczy tylko jednej spółki górniczej. Inne też wymagają zmian, ale rząd w roku wyborczym nie chce ryzykować. Za późno – bo politycy przez lata unikali trudnych terapii, które utrzymałyby górnictwo w dobrym zdrowiu. Doprowadzili do tego, że trafiło w końcu na OIOM i walczy o życie.
Ratowanie Kompanii ma nas, podatników, kosztować ponad 2 mld zł. Wykładając te pieniądze, możemy stawiać warunki. Po pierwsze, władze nie mogą ulegać szantażowi związków, które już grożą strajkiem w razie likwidacji kopalń. Trzeba zamknąć te z nich, które np. z powodu wyczerpania łatwo dostępnych pokładów nigdy już nie wyjdą na plus. Po drugie, w ratowaniu miejsc pracy muszą partycypować górnicy, godząc się na rezygnację z przynajmniej części przywilejów.
Po trzecie, musimy zyskać pewność, że ten pacjent po wyjściu ze szpitala podda się dalszej rehabilitacji, a potem będzie prowadził zdrowy styl życia. Czyli nie będzie po raz kolejny przejadał zysków, jeśli wróci koniunktura. Żeby mieć tę pewność, górnictwo musi w przyszłości zmienić właściciela. Po odważnym programie ratunkowym rządu Jerzego Buzka zabrakło właśnie takiego finału. Państwo jest złym właścicielem dla kopalń. Nieliczne prywatne dają sobie radę nawet w tak trudnych warunkach jak dzisiaj.
Dlatego niepokojąco brzmią słowa o możliwości objęcia udziałów w „nowej" Kompanii Węglowej przez kontrolowane przez Skarb spółki energetyczne. Zamiana jednego państwowego właściciela na drugiego skończy się tylko transferem gotówki z zyskownego dziś sektora energetycznego, który sam przecież musi inwestować miliardy. Oby się nie okazało, że za kilka, kilkanaście lat zamiast jednego na rządowym OIOM, wyląduje dwóch walczących o życie pacjentów.