Coraz częściej różne grupy społeczne i zawodowe wykorzystują okresy wyborów, czyli nadzwyczajnej słabości polityków, do zgłaszania swoich roszczeń. Co wybory słyszymy o postulatach rolników, górników, służby zdrowia. Czasami do nich dołączają nauczyciele. Co gorsza, te żądania są ciągle takie same, bo ostatnio w okresach między elekcjami nie podejmowano żadnych reform. W efekcie problemy i liczba żądań narastają. Tym bardziej że zgłaszające je grupy widzą, jak skory do ustępstw jest rząd.
To naturalne, że kiedy gospodarka rośnie, wszyscy oczekujemy, iż szybko przełoży się to na poziom naszego życia. Nie możemy jednak gonić Zachodu za pożyczone pieniądze. Jako społeczeństwo musimy wydawać tyle, ile zarabiamy. Gdy pojawiają się partykularne żądania wsparcia ze wspólnej kasy, tracą na tym nie tylko ci, którzy muszą to sfinansować, ale też całe państwo, które rozwija się przez to wolniej.
Trzeba z tym skończyć. Trzeba jasno powiedzieć, że państwo wydaje tyle, ile zarabia (na podatkach). Ze wspólnej kasy wszyscy dostają podobnie. Nie ma świętych krów, a jeżeli do czegoś dopłacamy, to mamy jasną perspektywę, jak długo to będzie trwało. Państwo nie może też brać na siebie pełnej odpowiedzialności za osobiste błędy popełnione przez ludzi, tak jak jest to w przypadku kredytów we frankach. Niestety, chyba żaden polityk polski nie jest dziś w stanie złożyć takiej deklaracji.
Rząd musi więc negocjować i tłumaczyć, że za przywileje jednej grupy płacą inne. Dyskusje o tym powinien prowadzić nie tylko z górnikami, rolnikami czy lekarzami. Trzeba za każdym razem pytać o ustępstwa podatników – czy np. chcą dopłacać do górników. Przecież, żeby im wypłacić te 3 mld zł, każdy z odprowadzających PIT płaci około 120 zł. W normalnym kraju podatników reprezentują posłowie, ale u nas chyba nie zawsze.