Nie jest to w naszym przypadku skutek załamania gospodarczego, ale swoistej symbiozy niesolidnych kontrahentów z niesprawnymi sądami.
Zmora ta, zwana eufemistycznie zatorami płatniczymi, jest jednym z najważniejszych problemów małych przedsiębiorców w naszym kraju. Ci wielcy z niepłacenia w terminie czynią sobie często źródło dodatkowego kapitału obrotowego. Tym cenniejszego, że nieoprocentowanego. No bo któż przy zdrowych zmysłach będzie swojego chlebodawcę po sądach ciągał...
A jeśli nawet tam trafi, to upadnie, zanim polska Temida pomoże mu pieniądze odzyskać. Z raportu Banku Światowego „Doing Business 2015" wynika, że egzekwowanie długu zajmuje u nas średnio aż 685 dni. To nie pomyłka – niemal dwa lata, z czego 480 dni przypada na sprawę w sądzie, a 145 – na wprowadzenie wyroku w życie.
Dramaty przedsiębiorców plajtujących z powodu braku pieniędzy za kontrakty to skutek tego, że nasze państwo nie wywiązuje się ze swojego podstawowego obowiązku, jakim oprócz obrony (armia) i bezpieczeństwa (policja) jest zapewnienie sprawnych sądów. W tym nie wyręczy go sektor prywatny, choć z powodzeniem robi to nawet w przypadku ochrony zdrowia czy edukacji.
Ta niesprawność jest zbiorową porażką wszystkich ministrów sprawiedliwości od 1989 r. Bo nie da się powiedzieć, że powolność sądów jest przypadłością wszystkich krajów, które wykaraskały się z komunizmu. Na Węgrzech np. pozew o zapłatę za kontrakt rozpatrywany jest w sądzie średnio w 245 dni, a po 90 kolejnych pieniądze są na koncie wierzyciela. Daje to bratankom 20. miejsce w świecie pod względem sprawności egzekucji długów; Polska jest dopiero na 52. I dopóki tam pozostanie, taniej będzie nie płacić kontrahentom, niż wziąć kredyt obrotowy.