Czyli wysypu pomysłów, jak pomóc frankowiczom, a także osobom mającym innego rodzaju długi.
W tej chwili inwencja polityków jest imponująca: ledwo Senat zaczął w pocie czoła pracować nad ustawą dla frankowiczów, a już Platforma zgłosiła projekt nowych przepisów, które tym razem mają pomóc wszystkim zadłużonym, niezależnie od waluty. Prawdziwy stopień determinacji polityków poznamy oczywiście dopiero wtedy, gdy opadnie wyborczy kurz.
Dotychczas zgłaszane pomysły z małymi wyjątkami są obarczone najróżniejszymi wadami: albo są kompletnie nierealne przez swój rozmach, albo zawierają takie obostrzenia, że ewentualna skala pomocy staje się minimalna. Nie zmienia to jednak faktu, że istnieje grupa zadłużonych, którym pomoc się należy. To chociażby ci, którzy nie ze swojej winy mają problem ze spłatą długów, czy „zablokowani" – ci, którym wzrost kursu franka uniemożliwia jakikolwiek mieszkaniowy ruch, bo zostali uwiązani do zadłużonej nieruchomości.
Problem jednak polega na tym, że wypracowaniu sensownego i efektywnego modelu nie sprzyja nerwówka kampanii wyborczej. Tutaj trzeba wziąć pod uwagę bardzo różne rzeczy – począwszy od zapewnienia realnego wsparcia potrzebującym po to, by nie wylać dziecka z kąpielą, czyli nie wtrącić sektora bankowego w realne problemy. Warto zadbać również o to, by pomocowe pomysły nie uderzyły obuchem w tych, którzy ze sprawą nie mają nic wspólnego. Na razie przecież jedynym skutkiem politycznej inwencji względem zadłużonych jest znaczący spadek kursów banków na giełdzie. Doskonale widzą to chociażby właściciele jednostek funduszy inwestycyjnych, którzy stracili całkiem spore pieniądze. Naprawdę lepiej pomocowy wyścig odłożyć na czas po wyborach. Pod warunkiem – powtarzam – że wtedy politykom jeszcze będzie się chciało pomagać.