Przy tym wcale nie musimy naśladować zachodnich wzorców: liczba zamawianych przez polskie miasta autobusów z napędem alternatywnym rośnie w szybkim tempie i pod tym względem nie mamy się czego wstydzić. Problem w tym, by spółki transportowe równie szybko chciały pozbywać się starych kopcących rzęchów, jakich wciąż wiele jeździ, a których obecność niweczy środowiskowe efekty wprowadzania do eksploatacji pojazdów z zerową lub niewielką emisją spalin.
Samorządowców, którzy stawiają na „czyste" autobusy, będzie wspierać obecna perspektywa finansowa UE, która mocno promuje technologie przyjazne dla środowiska. Można się więc spodziewać, że będą składane kolejne zamówienia, zwłaszcza na autobusy elektryczne. O tym, że zainteresowanie tego rodzaju pojazdami szybko rośnie, świadczy duża liczba miast, które zdecydowały się na ich przetestowanie. Ważne, że na „elektryfikację" miejskiego transportu decydują się nie tylko metropolie, jak Warszawa czy Kraków, ale także mniejsze miasta, jak np. Jaworzno.
Problemem elektrycznych autobusów jest jednak ich cena. Kosztują przynajmniej dwa razy więcej niż pojazdy z napędem spalinowym, a włączenie ich do ruchu wymaga także sporych nakładów na infrastrukturę do ładowania. W rezultacie może się okazać, że łączne koszty eksploatacji będą wyższe niż w przypadku technologii tradycyjnych. Choć z drugiej strony efekt w postaci czystego powietrza jest tego wart.
Moglibyśmy jednak te pieniądze wydawać mądrzej, np. tak jak Niemcy, którzy do zasilania autobusów elektrycznych wykorzystują prąd z elektrowni wiatrowych. My zaś inwestujemy w energię z węgla, co w rezultacie obraca się przeciw środowisku. I dopóki tego nie zmienimy, upowszechnianie elektrycznego transportu będzie przynosić połowiczne rezultaty.