To nie tylko długi, ale i żenujący spektakl. Jeszcze w 2017 r. prezydent przesłał odpowiedni projekt ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, a ten uznał go za niekonstytucyjny. Potem projekt wracał jak bumerang. Raz przedstawiciele rządu mówili, że 30-krotność będzie zniesiona, i tak założono w budżecie, innym zaś razem, że nie. Raz tylko całą dramaturgię zaburzyła minister Jadwiga Emilewicz, sugerując, że możliwy jest kompromis, np. w postaci 40- lub 45-krotności.
Kiedy po wyborach rzecznik PiS stwierdził, że wobec sprzeciwu koalicjanta – Porozumienia Jarosława Gowina – „nikt nie będzie za 30-krotność umierać", wydawało się, że sprawę zamknięto. A tu niespodzianka: posłowie PiS złożyli właśnie w Sejmie projekt znoszący 30-krotność.
O szkodliwości tego pomysłu mówiono już dużo. Pracownicy, którzy utracą nawet 10 proc. zarobków, zgłoszą się do firm po rekompensatę i pewnie ją dostaną, zważywszy na sytuację na rynku pracy. To zaś podbije koszty działania firm, uderzając w ich konkurencyjność i inwestycje, które już kuleją. W rankingach prowadzenia biznesu znów spadniemy o kilka oczek.
Szkodliwe do kwadratu jest jednak wprowadzanie tak radykalnej zmiany teraz, pod koniec roku. Firmy zamknęły już budżety na przyszły rok i nie przewidziały funduszy na ten cel, co stawia je w szczególnie trudnej sytuacji, choć i tak przez dwa lata żyły w niepewności, ale do tego akurat w naszym kraju powinny być przyzwyczajone.
Czy zniesienie 30-krotności przyniesie budżetowi założone ponad 5 mld zł? Śmiem wątpić. Natychmiast zacznie się kombinowanie z innymi formami zatrudnienia, byle tylko ominąć restrykcje i nie płacić tak dużo do ZUS. Podobne skutki może zresztą przynieść inny ruch rządu, który podniósł właśnie akcyzę na alkohol o 10 proc. zamiast zaplanowanych 3 proc. Nie spodziewałbym się jednak wzrostu przychodów z podatków w takiej samej skali, lecz raczej zmiany preferencji Polaków w kierunku wyrobów z nielegalnego importu. Ale decydenci nie musieli słyszeć o tzw. krzywej Laffera.