Szefowie firm deweloperskich zżymają się, kiedy sytuacja na rynku określana jest mianem hossy. Ale tym razem nie mogą narzekać, z pewnością bowiem mamy do czynienia co najmniej z boomem. Sprzedaż lokali w największych polskich aglomeracjach rośnie w dwucyfrowym tempie, wzrost cen mieszkań jest nieco wolniejszy. Wprawdzie to zupełnie inna sytuacja niż przed dekadą, gdy ceny galopowały „z dnia na dzień", ale może tym razem nie dojdzie do przegrzania rynku.

Popyt na lokale ma dziś oparcie w rynkowych fundamentach. Kluczem jest tani pieniądz – niskie stopy procentowe zachęcają do zaciągania kredytów. Sytuacja na rynku pracy jest dobra, płace rosną. Mieszkania kupują także zatrudnieni w Polsce cudzoziemcy.

Z kolei marne oprocentowanie lokat skłania do spożytkowania gotówki na zakup lokalu pod kątem inwestycyjnym. Nie chodzi jednak o grę pod szybki wzrost wartości mieszkania, tylko o przedsięwzięcie długoterminowe, nastawione na osiąganie relatywnie regularnych wpływów z najmu. Ta grupa klientów deweloperów w sposób naturalny będzie się zmniejszać wraz z podnoszeniem stóp procentowych.

Wskazywanym często czynnikiem mającym windować ceny mieszkań jest wysoki koszt gruntów, spowodowany konkurencją między deweloperami. Od zakupu ziemi do wbicia łopaty droga daleka: potrzeba czasu na uregulowanie stanu prawnego parceli, uzyskanie zgód administracyjnych, zaprojektowanie osiedla. Projekty realizowane na kupowanych dziś działkach wejdą do sprzedaży za kilkanaście miesięcy.

Rosną także koszty wykonawstwa: wykwalifikowanych pracowników brakuje, na placach budów słychać coraz częściej język ukraiński czy białoruski. Analitycy przekonują, że nie ma jeszcze aż tak silnego wzrostu kosztów realizacji, by nie można ich było skompensować rozsądnym wzrostem cen mieszkań.