Pierwszego doświadczył Pan osobiście i postanowił wystąpić na drogę sądową przeciwko dyrektorowi, który zagroził Panu utrudnianiem kariery zawodowej. Dlaczego zdecydował się Pan zainterweniować w sprawie „podwójnych dyżurów" w Pana szpitalu?
Bo nie zgadzam się z nieuczciwością, ale też był to mój obowiązek wynikający z ustawy o związkach zawodowych. Kiedy dyrektor ds. lecznictwa mojego szpitala wydał polecenie, że lekarze mają dyżurować jednocześnie na swoim oddziale i na SORze, będąc szefem oddziału terenowego OZZL w swoim szpitalu miałem obowiązek poinformować Państwową Inspekcję Pracy o nieprawidłowościach, które nie tylko naruszają prawo pracy, ale i narażają lekarzy i pacjentów na niebezpieczeństwo. Potwierdziła to ekspertyza prawników współpracujących z OZZL. Ponadto bydgoska izba lekarska wydała stanowisko, w którym wskazała, aby zgłosić sprawę do instytucji nadzorujących pracę w szpitalach. Polecenie dyrektora wymuszało na lekarzach bilokację – to, że będą jednocześnie opiekowali się chorymi na oddziale i przyjmowali chorych przywożonych na SOR. A to jest niemożliwe.
Wcześniej rozmawiał Pan z dyrektorem ds. lecznictwa, ale spotkania do niczego nie prowadziły. Dlaczego zdecydował się Pan nagrać swojego szefa i ujawnić nagranie?
Spotkanie nagrałem w celu ochrony moich interesów. Znając treść wezwania i poprzednich kontaktów z panem dyrektorem wiedziałem, że może ono przebiegać w niemiłej atmosferze. Ponadto nie miałem możliwości zabrania ze sobą świadka. Jako członek OZZL, od początku mojego członkostwa mówię, że jeśli chcemy naprawić system opieki zdrowotnej, nie możemy pomijać środowiska lekarskiego. Na tym nagraniu słychać, w jaki sposób dyrektor zwraca się do młodszego lekarza i jakich argumentów używa, by zniechęcić mnie do interwencji. Ucieka się do gróźb, że jeśli nie przestanę, nie skończę specjalizacji i zostanę wyrzucony z pracy, poniża mnie mówiąc, że nikt w tym szpitalu mnie nie chce. Takie rozmowy prowadzone są regularnie w dziesiątkach polskich szpitali. Kiedy nagłośniłem swoją sprawę, zacząłem dostawać mnóstwo telefonów i maili od osób, które potraktowano podobnie. W wielu wypadkach groźby jednak spełniono, bo tamci lekarze nie byli działaczami związkowymi i nie mogli, jak ja, liczyć na tak dużą pomoc. Może też nie wiedzieli, że związek może im ją zapewnić.
Pan zgłosił sprawę do prokuratury.
Po mojej rozmowie z dyrektorem ds. lecznictwa mój pełnomocnik złożył w moim imieniu zawiadomienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa z art. 35 ust. 2 i 3 ustawy o związkach zawodowych – o dyskryminacji działacza związkowego i o utrudnianiu prowadzenia działalności związkowej w zakładzie pracy. Prokuratura wszczęła dochodzenie w tej sprawie. Wiem, że to może ośmielić innych. Ale to nie znaczy, że jest mi łatwo. Poniosłem konsekwencje swoich działań – pracy nie straciłem, bo bardzo sumiennie wywiązuję się ze swoich obowiązków i robię nawet więcej, niż się ode mnie wymaga. Straciłem jednak możliwość dyżurowania na SOR, co robiłem od trzech lat. To nie tylko zmniejszyło o 50 proc. moje dochody, ale odcięło mnie od czegoś, co wykonywałem z prawdziwą pasją. Byłem doceniany. Poprzedni ordynator SOR sam uznał mnie za świetnego człowieka do tej pracy i wpisał na dyżury, a potem awansował na lekarza ogólnego SOR, czyli osobę, która podczas dyżuru de facto pełni funkcję dyrektora ds. lecznictwa. To ja decydowałem o pożyczeniu sprzętu od innego szpitala i o tym, czy w braku miejsc pacjenta kardiologicznego można położyć na innym oddziale. Nagle, pod koniec lutego, dowiedziałem się, że nie pełnię już dyżurów na SOR, choć byłem wpisany w grafik na marzec.