Wydajność pracy lekarza lub pielęgniarki, efektywność lekarzy i pielęgniarek zatrudnionych w danym szpitalu czy w danej przychodni – to określenia, za którymi ludzie w białych fartuchach nie przepadają. Oni wolą mówić o misji niesienia pomocy chorym. A przecież to kategorie, które opisują każdego z nas – niezależnie od zawodu i rodzaju firmy, w której pracujemy. Dlaczego pracownicy służby zdrowia mieliby stanowić w tej mierze wyjątek?
Narodowy Fundusz Zdrowia ma tyle pieniędzy, ile ma – czyli zawsze za mało. Dlatego – co wynika z informacji opublikowanych przez „Rzeczpospolitą" – NFZ stara się wymusić wyższą wydajność w szpitalach i przychodniach, w których kontraktuje dla pacjentów usługi medyczne. Jedną z dróg (jedyną drogą?), które prowadzą do tego celu, są ustawicznie ponawiane (i oby z sukcesem) próby kupowania od tychże szpitali i przychodni za te same pieniądze (a jeszcze lepiej – za mniejsze pieniądze) większej ilości usług. Czyż, jeśli tak właśnie się dzieje, NFZ nie działa w interesie pacjentów – tych obecnych i tych przyszłych? Który to interes nie zawsze – a właściwie: rzadko – pokrywa się z interesem lekarzy i firm, w których oni pracują, czyli owych szpitali i przychodni.
Ale oczywiście służba zdrowia nigdzie, także u nas, nie jest biznesem jak każdy inny. Na przykład z tego powodu, że NFZ jest monopolistą, jest jeden, nie ma więc mowy nawet o cieniu gry rynkowej. Gdyby rząd Leszka Millera nie zlikwidował kas chorych albo gdyby rząd Donalda Tuska – zgodnie z wyborczymi obietnicami – podzielił NFZ na kilka niezależnych funduszy, wówczas sytuacja byłaby inna, najpewniej nieco lepsza. Ale tylko nieco, bo nie ma na świecie kraju, z najbogatszymi włącznie, którego obywatele są zadowoleni ze swego systemu ochrony zdrowia.