Nikt nie pomyślał, że sprzedaż mieszkań już na etapie wykopanej dziury w ziemi może się kiedyś skończyć. Nikt też tak naprawdę nie bawił się w rzetelny biznesplan i nie weryfikował cen, jakie w szaleństwie boomu budowlanego dyktował rynek. Otrzeźwienie przyszło po czasie. Gdy sprzedaż mieszkań załamała się, deweloperzy zostali z bardzo drogimi i niekoniecznie najatrakcyjniej położonymi gruntami, a banki z miliardowymi kredytami, na które teraz trzeba tworzyć potężne rezerwy, pogarszając znacznie swój wynik finansowy.
Pozytywne w tym wszystkim jest to, że obydwie strony próbują z tej spirali wybrnąć, niekoniecznie decydując się na najprostsze, ale nie najlepsze rozwiązanie – czyli ogłoszenie niewypłacalności. Deweloperzy postanawiają jednak dokończyć przedsięwzięcie i postawić dom na posiadanym już gruncie, a banki godzą się dalej finansować inwestycje. Dzięki temu ci ostatni mogą liczyć na spłatę wcześniej udzielonych kredytów, a firmy budowlane na ciągłość funkcjonowania. Jest jednak jedna niewiadoma. Czy w sytuacji, kiedy i tak już podaż na rynku mieszkań przekracza popyt, nowo wybudowane lokale znajdą nabywców? Eksperci są zgodni – wszystko jest kwestią ceny. Jeśli deweloperzy zrezygnują z ogromnych marż, na które mogli liczyć w czasach hossy, być może ruch na rynku odżyje. Na niższych cenach zaś skorzystają z pewnością klienci.