Błękitny chevrolet z migającym kogutem na dachu, co świadczy o tym, że jego misja jest oficjalna, sunie ośnieżonymi ulicami Detroit. Zatrzymuje się przy każdym domu, fabryczce czy opuszczonej działce. Załoga samochodu sprawdza, czy dom jest zamieszkany i ocenia stan nieruchomości, po czym pstryka zdjęcie i przesyła je do centrali - piszą dziennikarze New York Timesa.
Zdjęcia ruin miasta
Od grudnia w całym Detroit grupy takich pracowników (w niektórych dniach nawet 75 trzyosobowych zespołów) przemierzają ulice miasta bankruta i rejestrują na swoich komputerach i tabletach najbardziej zdewastowane nieruchomości. A są to dziesiątki tysięcy opuszczonych i zdewastowanych budynków. Wszyscy tu doskonale wiedzą, że Detroit jest pełne pustych kwartałów, ale tym razem prowadzony jest pełen przegląd wszystkich 380 217 posesji na terenie całego miasta. Inwentaryzacja, która ma być ukończona za kilka tygodni, pozwoli oszacować poziom zniszczeń z dokładnością niespotykaną dotąd w amerykańskich miastach - czytamy na łamach New York Timesa.
Raporty i mapy porzuconych i uszkodzonych budynków są sporządzane w takich miastach, jak Nowy Orlean czy Cleveland. Tymczasem urbaniści z całego kraju analizują stopień zniszczeń w Detroit, aby ustalić, co można zrobić ze zniszczonymi fragmentami miasta i ustalić ścieżkę doprowadzenia ich do ładu. Konstruowana baza danych dostarczy przejrzysty, a być może, że także ponury obraz najbardziej zdewastowanych kwartałów miasta. Określi, które domy można zachować, a dla których wyburzenie będzie jedynym lekarstwem.
Wcześniejsze opracowania szacowały, że w Detroit jest 78 tys. opuszczonych budynków. Ale niektóre źródła urzędowe mówiły, że jest to prawie 90 tys. Jednak żadne z tych danych nie są pełne. - Nie mamy pełnej informacji o mieście - mówi na łamach New York Timesa Charlie Beckham, którego nowy burmistrz Detroit mianował szefem operacji przeglądu miasta. I dodaje: "Nikt nie wie wszystkiego. Uzyskamy narzędzie nie do przecenienia." Urzędnik opisuje powstającą bazę danych jako pierwszy krok do rzetelnego planu pokazującego, jak miasto może sobie poradzić ze swoim upadkiem. - Tego nam brakowało. Strategii solidnie i konsekwentnie eliminującej zniszczenia - mówi na łamach NYT Beckham, który pracował już dla sześciu poprzednich burmistrzów, poczynając od 1974 roku. - Tak więc nie będziemy się zdawali na przypadek, wyburzając domy to tu, to tam.
Usuwanie zniszczeń
Te obecne, szeroko prowadzone kosztem 1,5 mln dol. z funduszy publicznych i prywatnych badania, będą służyły znalezieniu rozwiązań dla niszczejącego miasta. Tutejsze władze stawiały sobie wiele ambitnych celów. Poprzedni burmistrz Dave Bing w trakcie swojej kadencji postanowił wyburzyć 10 tys. zdewastowanych budynków.
Kevyn D. Orr, szef miejskiego działu zarządzania kryzysowego, ogłosił, że operacja usuwania zniszczeń nastąpi w ciągu najbliższych trzech lat. I choć niektórzy urzędnicy przewidują, że ta operacja będzie kosztować ok. 1 mld dol., to inne instytucje, takie jak publiczno-prwatne Detroit Blight Authority, rozpoczęły swoją własną agresywną kampanię na rzecz wyburzeń.
Lecz nawet wtedy, gdy urzędnicy już w pełni pojmą, ile mają pustych budynków, i gdzie się one znajdują, to i tak staną wobec wielkich wyzwań, to jest splotu politycznie wrażliwych problemów, stojących przed pogrążonymi w kryzysie amerykańskimi miastami.
Jak zajmujące 139 mil kw.(360 km kw.) miasto, pierwotnie zbudowane dla 1,8 mln mieszkańców, może zapewnić komfort swoim obecnie 700 tys. mieszkańców i umożliwić im przeżycie? Które budynki są już tak zrujnowane, że wymagają rozbiórki, a które powinno się odnowić i sprzedać? W jaki sposób miasto może rozsądnie i szybko zagospodarować opuszczone posesje, zwłaszcza z nieuregulowanym tytułem własności?
I w jaki sposób działać wystarczająco szybko, starając się jednocześnie, by nowe dzielnice nie wpadły w jeszcze większe kłopoty, niż te przed którymi zostały uchronione? - padają pytania na łamach NYT.
Budynki widma
Karl Baker, mieszkaniec Detroit, zauważa, że zniszczenia się rozszerzają. On sam pozostał już jedynym lokatorem bloku mieszkalnego przy
Hazelridge Street. - Wszyscy powiedzieli bye-bye - opowiada dziennikarzom NYT Baker, wracając do domu środkiem opustoszałej ulicy, ponieważ chodniki są nieodśnieżone.
Większość okolicznych domów wciąż stoi, choć jest opuszczona. A ci, którzy przez nie przechodzą, pozostawiają za sobą puste butelki po alkoholu. Podłogi pokrywają sterty gruzu, okna i drzwi są połamane, wyrwano każdy kawałek metalu, a na trawnik przykryty cieniutką warstwą świeżego śniegu wyrzucono dwie stare kanapy. - Ostatni sąsiad wyprowadził się pół roku temu. Jedyna latarnia uliczna również nie działa od miesięcy - opowiada Baker. - Uwielbiam spokój, ale dzieje się coś niedobrego. Miasto nie wraca. Po prostu nic nie robi - dodaje.