Reklama
Rozwiń

Zapomnieliśmy o duszy

Z prof. Andrzejem Szczeklikiem rozmawia Katarzyna Kubisiowska

Publikacja: 04.01.2008 21:36

Zapomnieliśmy o duszy

Foto: Rzeczpospolita

Red

Rz: Pana książka „Kore” pokazuje, jak wiele jest podobieństw między środowiskiem literackim i lekarskim. Tyle samo w nich zazdrości, próżności, niezrealizowanych ambicji.

Prof. Andrzej Szczeklik: Nietrudno jednak dostrzec i podobieństwa w zakresie cech jasnych, pozytywnych. A bardzo ludzkie wymienione przymioty są obecne w każdym środowisku. Kiedy stykałem się z ludźmi, którzy mieli wybitne osiągnięcia i walczyli o najważniejsze nagrody, w tym o Nobla, to pojawiały się chwile bardzo ostrej rywalizacji, co najmniej jak w sporcie.

Nobel w polskiej literaturze jest bardziej możliwy niż w polskiej medycynie. Ubogi autor napisze wybitną książkę, ale lekarz, który nie dostaje pieniędzy na badania, nie może się do nich w żaden sposób zabrać.

Powszechnie się mówi, że w nauce nie osiągnie się nic bez wielkich pieniędzy, ale w rzeczywistości najważniejszy jest talent. Tak jak i w literaturze. Poza wszystkim, polska nauka poniosła ogromne straty w ostatnim półwieczu: w czasie drugiej wojny światowej i przez koszmarne lata komuny. Albo uczonych wywożono na Sybir, albo ginęli w obozach zagłady, albo ich – w najlepszym razie – od pracy odsuwano. W samych latach 80. prawie 20 proc. lekarzy wyjechało za granicę. Emigrowali niekoniecznie najzdolniejsi, ale na pewno najbardziej przedsiębiorczy. To są ogromne straty narodowe. Wiele lat musi minąć, aby polska nauka ponownie osiągnęła stan równowagi.

W jednym z esejów przywołuje pan zdarzenie z 1983 roku, kiedy na krakowskim Rynku władza organizowała wiec popierający stan wojenny. Jako aktywny działacz opozycji doprowadził pan do tego, że z rozwieszonych głośników, z których miało płynąć rządowe przemówienie, rozległo się krakanie wron. Dla amerykańskiego czy francuskiego intelektualisty takie zachowania mogły wyglądać jak skecze ze slapstikowej komedii.

Być może dzisiaj. Wtedy nie było nam do śmiechu. Ani nie śmiali się z nas zachodni intelektualiści, którzy na przykład w mojej obronie pisali listy do władz PRL. W latach 80. nie było dla nas nic ważniejszego nad „Solidarność”. W ostatnim piętnastoleciu pamięć o „Solidarności” i jej idea uległy wypaczeniu, po części za sprawą jej przywódców. A przecież to „Solidarność” przyniosła Polsce niepodległość. I, oczywiście, papież.

Czy, jeżdżąc po świecie, spotykając z rozmaitymi ludźmi Zachodu, widział pan, że jesteście ulepieni z innej gliny?

Widziałem głównie różnice kulturowe. Na przykład na sympozjach. Na ogół jakiś młody Amerykanin wstawał i polemizował z autorem referatu. Robił to w stylu bezpośrednim, czyli potrafił walić pięścią między oczy, mówić nawet, że to, co przed chwilą usłyszał, jest kompletną bzdurą. Był aggressive. W USA przymiotnik ten ma zabarwienie pozytywne, oznacza przebojowość. Szybko się zorientowałem, że w naukowej dyskusji ta bolesna nieraz szczerość jest o wiele lepsza niż kurtuazja, przepraszanie, do którego przywykliśmy w Polsce. Choć tej agresji w pełni sobie nie przyswoiłem.

Przyjechał pan do Ameryki z tej części świata, w której było beznadziejnie pod względem politycznym i ekonomicznym, ale za to rozkwitało życie duchowe. Tak przynajmniej twierdził Milan Kundera i kilku intelektualistów z Europy Wschodniej.

– Miałem podobne wrażenie, ale tylko przy pierwszym dłuższym pobycie. Przez półtora roku po dyplomie pracowałem w Nowym Jorku w olbrzymim, sześćdziesięciopiętrowym szpitalu uniwersyteckim. Ciężka praca, przez kilka miesięcy praktycznie nie wychodziłem na ulice. W każdej wolnej chwili przytulałem głowę do poduszki. Wtedy zobaczyłem, że Amerykanie są świetni w organizacji, że mają wielkie osiągnięcia w medycynie, ale tak naprawdę po pracy nie było o czym z nimi gadać. Dla mnie, człowieka, którzy przyjechał z Krakowa, gdzie działało tyle klubów studenckich, a przede wszystkim Piwnica pod Baranami, to była pustynia. Może wtedy odczułem, że jestem kimś innym niż oni. Później już nigdy nie miałem tego wrażenia. Zaimponowali mi natomiast tym, że jeśli coś postanowili, to osiągali cele. W swoim dążeniu byli uparci i zdeterminowani. A ja pochodziłem z kraju, gdzie każde działanie było skutecznie blokowane, gdzie nic się udać nie mogło. Pamiętam, jak dobijałem się do sekretarza PZPR, aby pozwolił mi wyłożyć kafelkami jeden cieknący koedukacyjny prysznic na czterdziestołóżkowym oddziale szpitalnym. To były moje niespełnione marzenia. Kiedy już wróciłem do Polski i przeczytałem „Listy z podróży do Ameryki”, pisane dobre sto lat wcześniej, to zobaczyłem, że i Sienkiewicza uderzyła ta niebywała amerykańska energia.

W „Kore” pokazuje pan, że w medycynie pewnych moralnych granic nie można przekroczyć, a panu w pracy pomaga wiara.

– Religia pomaga lekarzowi w zajęciu stanowiska, gdy decyzja jest pozamedyczna. Np. w sprawie eutanazji. Choć u nas to problem teoretyczny. Nigdy w życiu nie spotkałem chorego, który by mnie prosił, żeby go zabić. Potwierdzają to moi koledzy z Instytutu Onkologii w Gliwicach, gdzie przebywają strasznie cierpiący ludzie. O wiele trudniejszy problem to sprawa eksperymentów z komórkami macierzystymi na ludzkich zarodkach, bo wszyscy wierzą w możliwości medycyny regeneracyjnej. Religia może być wskazówką we współczesnych czasach relatywizmu, kiedy lekarz porusza się po lotnych piaskach.

A czy to samo dotyczy literatury? Czy i tutaj nie można przekraczać takich granic? J.M. Coetzee – autor, o którym pan pisze w „Kore” – w jednym ze swoich esejów poświęconych tematyce zła przywołuje postać Paula Westa, autora książki o niedoszłych zabójcach Hitlera. Zastanawia się, na ile ten pisarz, który penetruje mroki ludzkiej duszy, sam przez te mroki zostaje pochłonięty.

W literaturze jest więcej wolności niż w medycynie. Czy sam Coetzee, którego twórczość robi na mnie wielkie wrażenie, nie pisze swoich historii z ogromnym dystansem, z chirurgiczną precyzją, z przenikającym chłodem? On przedstawia okrutną prawdę o człowieku. To jest dotkliwe, nieprzyjemne, bolesne, ale dajemy mu wiarę. Coetzee w centrum swoich zainteresowań stawia problem zła.

A czy za zło nie jest między innymi odpowiedzialne właśnie doktrynerstwo racjonalizmu? To ono zabija wyobraźnię ściśle powiązaną ze zdolnością empatii. A umiejętność współodczuwania chroni przed czynieniem zła.

Dlatego taką wagę przywiązuję do więzi między lekarzem a chorym. Wyrasta ona ze strony chorego z zaufania, ze strony lekarza – z wrażliwości, empatii. Bez tej więzi nie ma medycyny. Lekarz musi kształcić w sobie ową specjalną wrażliwość. To ona stanowi przemożny impuls, który budzi go do działania, nie ustępuje – pod względem wartości – rozumowi.

Rozum pozwolił nam odmienić świat wokół nas. Ale oprócz niego rządzą nami namiętności, popędy. I serce. A serce – jak powiedział Pascal – ma swoje racje, których rozum pojąć nie potrafi. W tym sensie natura człowieka niewiele się zmieniła od co najmniej pięciu tysięcy lat.

Jednym z wątków przewijających się w pana książce jest starość i jej demoniczne działanie, czyli zabieranie twórcom pamięci, języka, bywa, że świadomości. Ponura wizja.

Daję też przecież pozytywne przykłady, choćby Sławomira Mrożka. Po udarze mózgu, po afazji, którą odsłonił publicznie, kiedy zapomniał wszystkie języki, wrócił do twórczego życia. Napisał nawet świetną książkę. Bez wątpienia jest w tym zasługa medycyny, ale w równym stopniu charakteru Mrożka, jego determinacji, woli walki. Podobnie było z Czesławem Miłoszem. Jako dziewięćdziesięcioletni człowiek bywał w naszej klinice z utratami świadomości. Ale kiedy ją odzyskiwał, kiedy się budził, zaraz zabierał się do czytania, coś notował w swoim łóżku na drewnianej, mszalnej podpórce, którą zorganizowała żyjąca jeszcze wówczas jego żona Carol. Sandor Marai skończył samobójstwem, ale przecież ile olśniewających rzeczy napisał w bardzo późnej starości. Goethe twierdził nawet, że w tym czasie potęgują się siły twórcze.

Niedawno ukazało się niepublikowane dotąd opowiadanie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego „Wiek biblijny i śmierć”, w którym autor pokazuje, że nadzieją w przeklętej, uciążliwej, uprzedmiotawiającej człowieka starości staje się śmierć.

Śmierć wyparliśmy z naszej rzeczywistości. Jeszcze dwieście lat temu szła ona z człowiekiem przez całe jego życie. Miał czas, żeby ją oswoić. Traktował ją jako naturalną kolej rzeczy. Tym samym godził się też na starość, na to, że kiedyś nie będzie się sprawnie ruszał, że siądzie na przypiecku. Widział codziennie kondukty pogrzebowe ciągnące przez miasto. Czuwał przy ciele zmarłego pozostawionym na kilka dni w domu. A my staramy się być wiecznie młodzi, efektywni, szybcy. Ja sam wciąż jeszcze żyję w przekonaniu, że śmierć mnie nie dotyczy, choć codziennie umierają dookoła mnie ludzie. Czy trzeba lepszego przykładu na irracjonalność człowieka?

(ur. 1938), specjalista chorób serca i płuc, kieruje II Katedrą Chorób Wewnętrznych Uniwersytetu Jagiellońskiego.

W 1976 r. jako pierwszy na świecie wstrzyknął sobie (i prof. Ryszardowi Gryglewskiemu) hormon tkankowy prostacyklinę. Dzięki ich odważnemu eksperymentowi hormon stał się jednym z najpopularniejszych leków w chorobach tętnic i chorobie Bürgera. W 1997 r. za odkrycie genetycznego podłoża astmy oskrzelowej zdobył pierwszą nagrodę prestiżowego medycznego pisma „Lancet”. W 2003 roku ukazała się jego książka „Katharsis. O uzdrowicielskiej mocy natury i sztuki”. Niedawno Znak wydał kolejny zbiór jego esejów „Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny”.

Rz: Pana książka „Kore” pokazuje, jak wiele jest podobieństw między środowiskiem literackim i lekarskim. Tyle samo w nich zazdrości, próżności, niezrealizowanych ambicji.

Prof. Andrzej Szczeklik: Nietrudno jednak dostrzec i podobieństwa w zakresie cech jasnych, pozytywnych. A bardzo ludzkie wymienione przymioty są obecne w każdym środowisku. Kiedy stykałem się z ludźmi, którzy mieli wybitne osiągnięcia i walczyli o najważniejsze nagrody, w tym o Nobla, to pojawiały się chwile bardzo ostrej rywalizacji, co najmniej jak w sporcie.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Literatura
„Bałtyk", czyli kogo „obsmarował" w „Czarodziejskiej Górze" Tomasz Mann
Materiał Promocyjny
25 lat działań na rzecz zrównoważonego rozwoju
Literatura
„Bałtyk” Tora Eysteina Øveråsa: tajemnice twórców bałtyckiego kręgu
Literatura
„Świat zagubiony”czyli Polska Ludowa przenosi się w kosmos
Literatura
„Czarodziej śmierci” – nowy kryminał Katarzyny Bondy jak „Breaking Bad” po polsku
Literatura
Jakub Małecki ujawnia szczegóły nowej powieści – „Fabuła wynika z intymności”