Naukowcy alarmują przecież nieustannie, jak to przepalamy, przeżeramy lub po prostu marnotrawimy zasoby planety. Wciąż głównym dobrem dzielonym przez większość ludzkości każdego dnia jest bieda.
Co jednak, gdyby ktoś nam ten dobrobyt podarował? Każdemu chętnemu, niemal bez limitów? Czy nastałby błogi wiek złoty, w którym wolni od trosk materialnych obywatele kontemplowaliby piękno natury i snuli filozoficzne dysputy? Czy może – jak udowadnia najnowsza historia – dobrobyt stałby się cepem, za pomocą którego wybito by nam z łepetyn resztki rozumu, pozostawiając homo sapiens na pastwę uciech coraz bardziej wyszukanych, ale coraz bardziej plugawych?
W najnowszej powieści Marka Oramusa ludzkość pada ofiarą inwazji konsumpcyjnej. Nad światem pojawiają się tajemnicze kule spełniające życzenia, ich władcy przedstawiający się jako obca, ale przychylna nam cywilizacja, duszą wręcz ludzkość dobrobytem. Rządy zaś (zwykle wbrew uradowanym obywatelom) rozpaczliwie próbują się przeciwstawić podbojowi i odkryć, kim są darczyńcy-złoczyńcy i jaki przyświeca im cel.
To genialny materiał na dobrą satyrę, ale Oramus wyciska z niego dużo więcej. Efekt? Chyba najlepsza dotąd książka jednego z najoryginalniejszych polskich pisarzy.
Trudno aż zliczyć klasyczne wątki, które twórczo przetwarza: oprócz nietypowej inwazji mamy intrygujące rozważania o naturze sztucznej inteligencji, polemikę z kolejną koncepcją ulepszania ludzkości na siłę „dla jej dobra” czy kwestię odpowiedzialności twórcy (Stwórcy?) za los swej kreacji. Patronują Oramusowi Stanisław Lem (mizantropia), Janusz A. Zajdel (przenikliwość socjologiczna) i bracia Strugaccy (troska o cudzy los). Ale cały ten koktajl jest produktem całkowicie autorskim, w niektórych partiach wspaniale warcholskim, w innych przerażającym. Wyszła z tego znakomita książka dla tych, którzy czytają, by rozumieć, a nie by zapomnieć. Że ciut staroświecka? To prawdziwy komplement.