Koniec Świata kowbojów

O Cormacku McCarthym do niedawna mówiono, że jest najlepszym spośród nieznanych pisarzy amerykańskich. Dziś to już nieprawda – obok Philipa Rotha wymienia się go jako najpoważniejszego amerykańskiego kandydata do Nobla

Publikacja: 05.04.2013 23:00

„AE80” Zdzisława Beksińskiego. Cormackowski pejzaż (duchowy)

„AE80” Zdzisława Beksińskiego. Cormackowski pejzaż (duchowy)

Foto: bew/zbiory muzeum historycznego w sanoku

Red

Amerykanie wciąż wierzą w Amerykę i w „wielką powieść amerykańską". I nie tylko dlatego, że za Atlantykiem wciąż ukazują się wielkie powieści. „Wielka powieść amerykańska" jest czymś więcej. To dzieła będące sumą ich narodowego doświadczenia, takie jak książki Dos Passosa, Faulknera czy Steinbecka. McCarthy został do tego grona zaliczony przede wszystkim dzięki Trylogii pogranicza, którą otworzył ponad dwie dekady temu „Rączymi końmi", kontynuował „Przeprawą" (ukazała się w Polsce pod koniec zeszłego roku) i zakończył wydaną właśnie „Sodomą i Gomorą". To opus magnum pisarza, rozpisana na trzy tomy opowieść o końcu świata vaqueros, prawdziwych kowbojów.

„Sodoma i Gomora" domyka losy dwóch głównych bohaterów cyklu, Johna Grady'ego Cole'a i Billy'ego Perhama, którzy pojawiali się również w eksponowanych rolach w poprzednich częściach trylogii. Powracają tu też wcześniejsze wątki: znany z „Przeprawy" motyw drogi i historia miłosna, która była osią fabuły „Rączych koni". Mimo że akcja „Sodomy i Gomory" osadzona jest nieledwie współcześnie, już po II wojnie światowej, to można odnieść wrażenie, jakby rzecz działa się w czasach pierwszych osadników. McCarthy opisuje bowiem świat jakby zahibernowany w dawnych formach, surowy i pierwotny, w którym właściwie nie pojawia się technologia. Nowoczesność majaczy jedynie gdzieś na marginesie stron książki – jako rodzaj nieuniknionego zagrożenia, które wcześniej czy później zniszczy dawny świat. Bo „Sodoma i Gomora", podobnie zresztą jak cała Trylogia pogranicza, jest trenem poświęconym światu dawnych prostych zasad i prawdziwych pionierów.

Osią fabuły „Sodomy i Gomory" jest uczucie – czy raczej szalony miłosny afekt – którym młody kowboj John Grady obdarza meksykańską prostytutkę Magdalenę. Poznają się w burdelu w Juárez, opanowanym przez wszelkiej maści rzezimieszków, które i dziś należy do najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Historia przedstawiona przez McCarthy'ego, zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszymi tomami trylogii, jest zaskakująco prosta: wybranka młodzieńca należy bowiem do okrutnego alfonsa, a punkty zwrotne akcji to kolejne próby, które podejmuje Grady, by wyrwać dziewczynę z rąk jej właściciela. Przy okazji McCarthy snuje także opowieść o milczącej przyjaźni między dwoma kowbojami, o sile honoru i wierności złożonym przyrzeczeniom.

Jakby w tle tego westernowego romansu ma jednak miejsce inny dramat: zmierzch dotychczasowego świata. Lata 50., w których rozgrywa się akcja powieści, kultura amerykańska przedstawia zwykle jako „złoty wiek" USA, czas prosperity, ekspansji, taniej benzyny i niewinności. Tymczasem McCarthy przygląda się drugiej stronie medalu: nieopanowanej zachłanności kapitalizmu, który sprawia, że kowboje ujeżdżający konie i wypasający bydło stają się reliktami przeszłości. „Sodoma i Gomora" to zatem tyleż historia tragicznej miłości, co podsumowanie całej trylogii. Dlatego też książkę wieńczy opowieść starego Billego Parhama, która zmienia się w przypowieść o życiu jako drodze. Ta puenta jest zarazem figurą całej twórczości autora „Drogi", w której wędrówka jest metaforą ludzkiego losu.

McCarthy wykorzystuje w Trylogii pogranicza westernową konwencję, znaną z filmów spod znaku Clinta Eastwooda czy Sergio Leone, do gry z czytelnikiem. Mamy tu wątki doskonale znane z popkultury: młodzieńca zakochanego w upadłej piękności, zemstę nie przynoszącą ukojenia, starcie dobra ze złem. Pisarz posługuje się jednak tymi motywami głównie po to, by na nowo zdefiniować ograną konwencję w duchu wielkiej literatury stawiającej podstawowe pytania egzystencjalne. McCarthy'ego nie interesują bowiem jałowe eksperymenty formalne, choć tak może się zdawać, bo wzorem Joyce'a ogranicza często interpunkcję do minimum i stara się stworzyć literacki odpowiednik języka prostych ludzi pogranicza. Jego patronami są Melville, Faulkner i Dostojewski, pisarze, dla których – jak twierdzi – jedynymi istotnymi tematami były zagadnienia życia i śmierci. Taka jest też cała Trylogia pogranicza: czy to opisując wędrówkę dwóch braci przez Meksyk w „Przeprawie", czy też niemożliwą miłość między kowbojem i meksykańską prostytutką w „Sodomie i Gomorze", pisarz stawia pytania ostateczne. Niestety, odpowiedzi, których udziela, nie wprost oczywiście, nie przypadną do gustu zwolennikom życiowego optymizmu. McCarthy jest pesymistą, zarówno jeśli chodzi o ludzką naturę, jak i perspektywy eschatologiczne, co wiedzą wszyscy, którzy widzieli najsłynniejszą ekranizację jego powieści – oscarowy film braci Coen „To nie jest kraj dla starych ludzi".

Cormac McCarthy to jeden z autorów, których twórczość zakorzeniona jest w konkretnym miejscu – jego pisarstwo jest ściśle związane z krajobrazem meksykańsko-amerykańskiego pogranicza, gdzie żyje od 1976 roku. Rozległe, surowe skaliste przestrzenie z wysoko rozpiętym nad górami niebem to sceneria, w której umieścił akcję swoich najważniejszych powieści, począwszy od wybitnego „Krwawego południka", przez Trylogię pogranicza, a skończywszy na „To nie jest kraj dla starych ludzi".

Niedostępność i nieludzkość tej scenografii doskonale współgra z posępnymi fabułami, które układa pisarz. To dzięki nim takie wrażenie robił film „To nie jest kraj dla starych ludzi" braci Coen, który zasłużenie zdobył cztery Oscary i cztery dalsze nominacje w 2008 roku. To historia zmagań między zmęczonym walką o sprawiedliwość szeryfem a tajemniczym mordercą o imieniu Chigurh, symboliczna opowieść o rozgrywce między dobrem a złem, w której amerykańsko-meksykańskie pogranicze pełni rolę milczącego świadka klęski sprawiedliwości.

Na marginesie warto zauważyć, że „To nie jest kraj dla starych ludzi" nie było ani pierwszą, ani ostatnią ekranizacją powieści McCarthy'ego, choć jedyną naprawdę zakończoną powodzeniem. Już w 2000 roku jednak na podstawie „Rączych koni" powstał film Billy'ego Thorntona, który z mrocznej opowieści o przyjaźni i namiętności zrobił mdły melodramat z udziałem Penelope Cruz i Matta Demona. Niestety, również ekranizacja „Drogi", najbardziej znanej powieści McCarthy'ego, za którą został uhonorowany w 2007 roku Pulitzerem, nie udźwignęła ciężaru oryginału. Choć obraz Johna Hillcoata jest znacznie bliższy duchowi powieści niż „Rącze konie", to jednak twórcom nie udało się w nim wyjść poza zgrane klisze kina o świecie po upadku cywilizacji. McCarthy też korzystał wprawdzie ze schematów używanych po wielokroć w popkulturze, ale zrobił z nich opowieść stawiającą pytania o naturę człowieka. Film natomiast jest tylko lepszą wersją „Mad Maxa".

Przez lata o pisarzu, którego dziś zaliczają do twórców „wielkiej powieści amerykańskiej", Amerykanie wiedzieli raczej niewiele. Wprawdzie od debiutu opublikowanego w 1965 roku „Strażnika sadu" był autorem cenionym przez krytyków, ale aż do 1992 roku żadna z jego książek nie sprzedała się w twardej oprawie (co za oceanem jest miarą sukcesu wydawniczego) w nakładzie przekraczającym pięć tysięcy egzemplarzy. Sam McCarthy pozostawał więc przez większość życia twórcą prawie anonimowym, w najlepszym wypadku uznawanym za utalentowanego epigona Faulknera.

Eksplozja jego popularności przypada na poprzednią dekadę, kiedy po zamachach na World Trade Center przyszły przegrane wojny, a potem kryzys finansowy. Czyli na czasy, gdy wiecznie uśmiechnięta Ameryka straciła optymizm. W XXI wieku USA z eksportera demokracji stały się eksporterem globalnej zapaści ekonomicznej. A twórczość McCarthy'ego doskonale pasowała do stanu ducha Amerykanów. Pisarz w swoich powieściach obala bowiem optymistyczny założycielski mit, na którym ufundowały się Stany Zjednoczone – misji białego człowieka na barbarzyńskich terenach Dzikiego Zachodu. Historia kowboja, który niesie kaganek cywilizacji, stanowiła fundament amerykańskiej tożsamości i uwiarygodniała jej pozycję światowego hegemona. Być może to jedna z przyczyn, dla których dzieła McCarthy'ego, autora podważającego ów mit, tak długo spotykały się z obojętnością czytelników.

Autor jest pisarzem i krytykiem literackim. Ostatnio wydał powieść "Anomalie"

Amerykanie wciąż wierzą w Amerykę i w „wielką powieść amerykańską". I nie tylko dlatego, że za Atlantykiem wciąż ukazują się wielkie powieści. „Wielka powieść amerykańska" jest czymś więcej. To dzieła będące sumą ich narodowego doświadczenia, takie jak książki Dos Passosa, Faulknera czy Steinbecka. McCarthy został do tego grona zaliczony przede wszystkim dzięki Trylogii pogranicza, którą otworzył ponad dwie dekady temu „Rączymi końmi", kontynuował „Przeprawą" (ukazała się w Polsce pod koniec zeszłego roku) i zakończył wydaną właśnie „Sodomą i Gomorą". To opus magnum pisarza, rozpisana na trzy tomy opowieść o końcu świata vaqueros, prawdziwych kowbojów.

Pozostało 92% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski