Szczepan Twardoch miał literackie „wejście smoka" z poprzednią powieścią „Morfina", bestsellerem, który zdobył nagrodę Nike przyznaną przez czytelników. Podbiła ich niezwykle emocjonalna narracyjna szarża, stawiająca w centrum wydarzeń polskiego oficera o niemiecko-śląskim i arystokratycznym pochodzeniu. Oficera, który po przegranej w kampanii wrześniowej staje się emisariuszem podziemnej organizacji, choć tak naprawdę jest cynikiem, morfinistą i Don Juanem.
Pikantna książka cieszyła się powodzeniem również dlatego, że ociekała erotyką, bogata była w pełne narkotycznych odjazdów romanse. Trafiła na podatny grunt sporu, który rozdziera Polskę. Najogólniej rzecz ujmując, Twardoch ironizował, a czasami nawet szydził z tych Polaków, którzy prezentują lukrowany bogo- ojczyźniany i bliski hipokryzji patriotyzm.
Problem polegał na tym, że ośmieszając martyrologiczny stereotyp polskiego narodu – popadał w drugi. Jeśli żona głównego bohatera była Polką i matką – to musiała być matką Polką, której życie seksualne sprowadza się do prokreacji i bycia sanitariuszką. Jeśli facet był z Poznania – musiał być jadowitym endekiem i żydożercą.
Największy problem z „Morfiną" polegał jednak na tym, że była kalką „Łaskawych" Jonathana Littlla, niedoścignionej, bodaj największej powieści ostatniej dekady. Littell pokazał Niemcy hitlerowskie przez pryzmat burzliwych losów antybohatera – oficera homoseksualisty. Twardoch zrobił to samo w polskich realiach, używając polskiego oficera morfinisty. Z nieporównanie słabszym efektem. Tym bardziej bolało zapożyczenie.
O ile jednak „Morfina" swoim śląsko-niemiecko-polskim kluczem otwierała kilka pól poważnych debat, choćby na temat konspiracji czy życia w okupowanej Warszawie, o tyle „Drach" wyważa drzwi już otwarte.