Miesiąc temu kraj żył premierą ostatniego tomu przygód pewnego młodzieńca, dzięki któremu część społeczeństwa – nie tylko ta nieletnia – przypomniała sobie, że istnieje coś takiego jak książka i ktoś taki jak księgarz.
Przerwa w niewiedzy nie trwała długo, bo ledwie kilka dni potterowego szaleństwa, ale na obecne czasy dobre i to. W branżowych dyskusjach tzw. prawdziwi księgarze (czyżby licencjonowani?) nie omieszkali zauważyć, że o książce przypomniały sobie także czarne owce handlu detalicznego w Polsce. Marketingowcy z super- i hipermarketów w swej bezczelności i braku poszanowania dla księgarskiego trudu ośmielili się bowiem sprzedawać powieść „Harry Potter i Insygnia Śmierci” nie tylko taniej niż prawomyślna część rynku, ale również dołączać do niej bon promocyjny o wartości np. 15 zł (sieć Tesco).
Na sztandarach znów wypisano postulaty wprowadzenia w Polsce ustawy o książce, która podobnych praktyk zabroniłaby. Po przyciśnięciu do muru przyznawano jednak, że chwyty marketów, choć nie do końca etyczne, to jednak sprzeczne z prawem nie są. Dosyć już było – również na tych łamach – o ustawie, przewrotnie natomiast godzi się zauważyć, że krzykliwie reklamujące ostatni tom Pottera billboardy i plakaty rozlepione zostały właśnie przez hipermarketową zakałę. Rzecz jasna, niezrozumieniem rynkowych realiów byłoby wymaganie podobnych inwestycji ze strony i tak ledwo już zipiących księgarenek (nie wszystkich), czego akurat nie można powiedzieć o oczekiwaniach wobec wydawcy bestsellera – traf chciał, że poznańskiej firmy Media Rodzina – która dzięki edycji wcześniejszych tomów czarodziejskiej sagi dysponować powinna nadprzeciętnym budżetem promocyjnym.
Nikt tu oczywiście nikomu nie chce zaglądać do kieszeni, wszak każdy swoje pieniądze wydaje, jak chce. Ubóstwo reklamowego wsparcia „Insygniów śmierci” uprawnia jednakże do wątpliwości, czy aby na pewno licencja na młodzieżowy megabestseller ostatnich lat trafiła we właściwe ręce. Czy te – nomen omen – magicznie brzmiące komunikaty o kilkusettysięcznych nakładach książki nie mogłyby brzmieć jeszcze bardziej magicznie. Gdyby…No właśnie. Zdziwią się państwo zapewne, nie chodzi tu jednak – a już na pewno nie głównie – o pieniądze. Z perspektywy rynku sensu stricte mowa o czymś znacznie poważniejszym, a mianowicie o rozmachu podejmowanych przez jego uczestników działań promocyjnych.
W porównaniu do rynków rozwiniętych – działań przewidywalnych, zachowawczych, bojaźliwych i… śmiertelnie nudnych (to samo można dostrzec, odnosząc wydawnicze podwórko do większości innych branż, być może mniej naznaczonych piętnem tzw. wartości – chociaż przykłady Muzeum Powstania Warszawskiego i niektórych wystaw w Muzeum Narodowym w Warszawie pokazują, że na bazie pisanych złotymi zgłoskami haseł też można stworzyć sprawną machinę reklamową). Pomimo kilkunastoletniej już, zintensyfikowanej – ba, podawanej na tacy – edukacji marketingowej nasi edytorzy zupełnie jak przed laty subtelnie podpowiadają, nieśmiało zachęcają i wstydliwie rekomendują owoce swej ciężko wykonywanej pracy. Reklamują się, ale z pewną taką nieśmiałością.