Entuzjastom jej spisania, uchwalenia i wprowadzenia z grubsza rzecz biorąc zależy na tym, aby różne podmioty zajmujące się sprzedażą książek nie miały prawa oferować ich po zbyt zróżnicowanych cenach. Uprzedzając ewentualne pytania, wyjaśnię, że niekoniecznie i niewyłącznie chodzi o zapobieżenie zjawisku dumpingu, czyli sprzedaży po cenach niższych od kosztów ich wytworzenia.
Taka sytuacja zdarza się zresztą na polskim rynku księgarskim nie częściej niż całkowite zaćmienie słońca nad giełdą przy ulicy Kolejowej, warszawskiej (i nie tylko) ikonie wolnego rynku księgarskiego. Sądząc po toczących się w środowisku debatach, można przypuszczać, że zaćmieniu może ulec nie tylko Helios, ale i jego kolega Hermes odpowiedzialny za handel opiekun kupców.
Ale do rzeczy. W przygotowywanym i popieranym przez właściwie wszystkie księgarskie i wydawnicze organizacje branżowe akcie prawnym chodzi o to, żeby na rynku książki nie panował bałagan cenowy i nierówna konkurencja. Żeby spragniony słowa pisanego klient nie latał z wywieszonym jęzorem od sklepu do sklepu w poszukiwaniu tej najniższej z możliwych ceny swej wymarzonej książki. By byle hipermarket nie sprzedawał jej po 19,90 zł, podczas gdy dwie ulice dalej księgarz z dziada pradziada ten sam tom oferuje za 24,90 zł (lub jeszcze drożej). Ma być teraz każdemu po równo. Jak kiedyś. Dlaczego? Żeby konkurencja odbywała się nie na poziomie ceny, lecz jakości obsługi, szerokości asortymentu, fachowego doradztwa, oferty okołoksiążkowych atrakcji kulturalnych w rodzaju spotkań autorskich itd. Błąd rozumowania polega tu jednak na tym, że tego wszystkiego nie wyklucza uwolnienie cen.
Zwolennicy ustawy powtarzają, że jej wprowadzenie zapobiegnie upadkowi księgarenek w niewielkich ośrodkach, dla których mieszkańców stanowią one jedyny dostęp do kultury. Pytanie tylko, z kim na swoim terenie placówki te konkurują w zakresie polityki cenowej. Z marketami, których tam nie ma? Z innymi księgarniami? Jeśli tak – bardzo dobrze! Ostanie się ta lepsza. Ustawa o stałej cenie zwiąże natomiast ręce właścicielom i jednej, i drugiej księgarni. Podobnie z księgarniami niezależnymi, których właściciele nie mogą się oprzeć dyktatowi sieci detalicznych, sklepów internetowych, marketów itd. I niewiele ponad ten upór robią.Najeździłem się ostatnio po Polsce. Odwiedzałem prowincjonalne księgarenki i niemal w każdej witał mnie (a najczęściej nie witał) znudzony, obrażony na świat sprzedawca. Nie widziałem w jego lokalu dostarczanych przez wydawców materiałów reklamowych, a te, które były, zachęcały do lektury książek, których już nawet na tamtych półkach nie znalazłem. Nie widziałem afisza zapraszającego na spotkanie z lokalnym poetą czy innym ciekawym człowiekiem. Wreszcie, o ironio, rzadko widziałem przeceny, od lat znany handlowcom mechanizm pobudzający sprzedaż trudniej rotujących towarów. Jak w zachęcającej do czytelnictwa reklamie telewizyjnej: „Jest »Harry Potter«? Nie ma. A są »Dzieci z Bullerbyn?«. Nie ma. A co jest? Ja jestem”.
Rozmawiałem też niedawno z kierowniczką placówki wchodzącej w skład dużej sieci księgarskiej. Powiedziała mi, że w jej dziesięciu księgarniach pracuje może dwóch wykwalifikowanych księgarzy. Na prowincji jest jeszcze gorzej. A przecież są czasopisma księgarskie, portale internetowe, wydaje się sporo literatury fachowej, odbywają się szkolenia. Że kosztują? Plajta też kosztuje.