„Alabama Song” znalazła się w końcowej selekcji pięciu książek Kolegium Nagrody Goncourtów, ale na giełdzie krytyków nie wróżono jej sukcesu. Trudno jednak mówić o niespodziance, bo w tym roku wśród 493 nowych powieści wydanych po francusku żelaznego faworyta nie było.

Inaczej rzecz się miała w dwóch poprzednich edycjach. W 2005 r. zmasowana kampania marketingowa przyniosła upragniony laur Michelowi Houellebecqowi za „Możliwość wyspy”, przed rokiem Jonathan Littel zdobył laur za wstrząsające „Łaskawe” („Les Bienveillantes”), fikcyjną spowiedź byłego esesmana. Książka znalazła ponad 700 tys. nabywców. To rekord sprzedaży w ostatnim dziesięcioleciu.

Na równie wielkie powodzenie nie może liczyć „Alabama Song”, chociaż Nagroda Goncourtów na pewno przysporzy jej czytelników. Ten mechanizm nigdy nie zawiódł. Czek na 10 euro, towarzyszący wyróżnieniu, to jedynie symboliczna zaliczka a konto przyszłych zysków i sławy.

Powieść, napisana przez 48-letniego Leroya w pierwszej osobie rodzaju żeńskiego, nadawałaby się świetnie do adaptacji na serial, zwłaszcza w telewizji brazylijskiej. Młodziutka i urodziwa Zelda marzy, by z prowincjonalnego miasteczka Montgomery w Alabamie porwał ją w wielki świat książę, najlepiej piękny i bogaty. Zjawia się Francis Scott Fitzgerald, ale dłoń Zeldy dostanie dopiero wtedy, gdy napisze pierwszą poczytną powieść. Wkrótce oboje stają się zamożni, a amerykańska prasa lansuje ich na bohaterów zbiorowej wyobraźni. Mimo to, lub może właśnie dlatego, autor „Wielkiego Gatsby’ego” popa- da w uzależnienie od alkoholu, Zelda zaś zapada na schizofrenię. Przechodzi przez prawie 50 klinik psychiatrycznych – w jednej z nich młodo umiera.

Grzegorz Dobiecki z Paryża