Nerka delfina w formalinie

„Bieguni” – Olgi Tokarczuk kapa zszyta z samych łat

Aktualizacja: 04.01.2008 19:46 Publikacja: 04.01.2008 00:43

Nerka delfina w formalinie

Foto: Rzeczpospolita

Red

Ten, kto by mniemał, że włączając w me dzieło opowiadanie »Filidor dzieckiem podszyty«, nie miałem na celu jedynie pewnego zapełnienia miejsca na papierze (...) byłby w błędzie” – napisał Witold Gombrowicz w „Przedmowie do Filidora dzieckiem podszytego”, jednego z dwóch opowiadań wtrąconych w tok powieści „Ferdydurke”.

Ośmieleni tym ironicznym wyznaniem liczni autorzy współcześni, jak Manuela Gretkowska czy Olga Tokarczuk, bez ceregieli zapełniają leżące przed nimi karty papieru takimi opowiadaniami wtrąconymi, nabijając w ten sposób objętość swoich dzieł. Niektóre książki składają się już wyłącznie z takich wtrąceń. Umberto Eco, ojciec powieści profesorskiej, którą moglibyśmy też nazwać biblioteczną, dał z kolei wskazówkę, skąd brać owe wtrącenia: iść do biblioteki i powypisywać historyczne, obyczajowe i inne ciekawostki. Przy odrobinie sprytu każdą można upchnąć w pisanej właśnie książce, bez względu na jej temat. Eco jednak – jako Włoch – znajduje się poza naszą jurysdykcją. Wracamy do naszych pisarek.

Przepis w wersji uproszczonej: piszemy coś w rodzaju dziennika, w który wmontowujemy jakąś przepisaną w bibliotece ciekawostkę historyczną, na ogół niewiążącą się w książce z niczym. Jeśli nie piszemy dziennika, lecz fabułę, to trzeba tylko wymyślić pretekst, żeby narrator poszedł do biblioteki (przykład: „My zdies emigranty” Manueli Gretkowskiej) i dalej jak wyżej.

To nie nowy wynalazek w rozwoju powieści, ale lenistwo, niechlujstwo, obniżenie lotów. Wzorcem konsekwentnego skorzystania z tego przepisu jest „Dom dzienny, dom nocny” Olgi Tokarczuk, która na zakładce do swojej książki umieściła przepis na tort z muchomorów...

Ostatnia książka Tokarczuk „Bieguni” nie jest już dziennikiem, ale raczej chaotycznym notatnikiem, chociaż dość dziwnym: nie ma w nim, jak to zwykle u tej pisarki, żadnego konkretu i panuje w nim kompletny bezruch, też zadziwiający jak na książkę o podróżach. Autorka jednak – minoderyjnie – uprzedza takie ewentualne zarzuty: „nigdy nie stałam się prawdziwą pisarką (...). Mnie życie zawsze się wymykało. (...) W moim pisaniu życie zamieniało się w niekompletne historie, oniryczne opowiastki, niejasne wątki (...) i trudno byłoby wysnuć jakieś wnioski co do całości”.

I jeszcze jeden cytat: „Każdy, kto kiedykolwiek próbował pisać powieści, wie, jakie to ciężkie zajęcie, to niewątpliwie jeden z najgorszych sposobów samozatrudnienia. (...) To kontrolowana psychoza, paranoja z obsesją (...) przebrane (...) w rzeźnicze fartuchy i gumiaki, z nożem do patroszenia w ręku”. Niestety, to ponure ostrzeżenie Tokarczuk już na początku książki wrażliwy czytelnik winien potraktować poważnie.Uraczony bowiem zostanie, jeśli dotrwa, psychotycznymi, maniakalnymi opisami preparatów z ludzkiego ciała i narządów wewnętrznych i nieraz bardzo drobiazgowym opisem patroszenia tych ciał w celu pozyskania surowca do preparatów. Autorka wykonała szalenie imponujący research w sprawie technik konserwowania ludzkich resztek, a nieraz i całych organizmów, nie wiadomo jednak po co.

Książka traktuje o ludzkich podróżach dosłownych i w wyobraźni, wczoraj i dziś (przeważnie zdawkowej turystyce) jako o próbach poznawania, „mapowania” świata zewnętrznego, tj. ziemi i w ogóle kosmosu. Zderza te podróże z innymi, wewnętrznymi, czyli w głąb ludzkiego ciała, tj. historią anatomii. Oświadcza uczenie, że nowa epoka zaczęła się w 1542 r., kiedy zostały opublikowane pierwsze rozdziały „O obrotach sfer niebieskich” Kopernika i przełomowego dzieła anatomicznego Andreasa Vesaliusa.

Pełno więc mamy w książce skórowania, rozciągania skóry na blacie, suszenia mięśni, spuszczania krwi ze zwłok, by je utrwalić, preparowania nerwów, wrastających paznokci, wątrobowych plam na skórze i brodawek. Pełno opisów gotowych eksponatów: nerki delfina, penisa żółwia, ludzkich płodów-potworków, guzów i zrakowaceń. „Niechaj Bóg was pouzbiera, ludzkie omieciny” – prosił Leśmian. U Tokarczuk topi się je bezwzględnie w formalinie, formaldehydzie, spirytusie i brandy. Jeśli zaś w powieści pojawiają się spirytualia, to na pewno znajdą się źli lub otumanieni ludzie, którzy otworzą słoje z eksponatami i alkohol wypiją. Są to, naturalnie, Ruscy, a ściśle marynarze, kiedy na statku kończy im się wódka.

Autorka przytacza kilka historii o narządach i o ich dramatycznych peregrynacjach po śmierci właściciela. Na przykład o przemycaniu serca Chopina (a dlaczego zapomniała o Piłsudskim?). Wspomina też o relikwiach, tzn. cielesnych resztkach pozostałych ze świętych, itd.W jednym rozdziale opowiada nam Tokarczuk o biegunach, czyli wschodnich sekciarzach wierzących, że przed Złym można się uchronić, pozostając nieustannie w ruchu; jeśli źli ludzie zatrzymają nas, np. aresztują, to trzeba się przynajmniej kiwać.

Doktryna biegunów sformułowana jest w języku współczesnym. Wynika z niej, że Złym jest obecnie hipermarket z reklamą, kodami kreskowymi i komputeryzacją.

Myślowo książka składa się wyłącznie z takich stereotypowych rewelacji wyciągniętych z formaliny. Autorka interesuje się jednak i dniem dzisiejszym. Mamy więc u niej sprawę eutanazji, ekologię (polowanie na wieloryby, które Japończycy mają przerabiać na karmę dla psów), narzekanie na wszechogarniającą sieć. Z drugiej strony pisze jednak, że Wikipedia jest najbardziej uczciwym projektem poznawczym ludzkości, bo wiedzą jest tylko to, co powstaje w ludzkiej głowie. To, oczywiście, ironia (Wikipedia jest, jak wiadomo, internetową encyklopedią tworzoną przez amatorów), ale rewelacje autorki wyglądają jednak często na wzięte z Wikipedii.

Chaotyczny notatnik, jakim są „Bieguni”, zawiera też kilka większych całości, wtrąconych opowiadań, np. o Annuszce i innych współczesnych moskiewskich biegunach, o niderlandzkim uczonym anatomie i jego amputowanej nodze, o niejakim Kunickim, któremu gubi się żona z dzieckiem w Chorwacji. Opowiadania są z różnych parafii: współczesne, historyczne i baśniowe jak z 1001 nocy. Co mają ilustrować te opowiadania wtrącone? Co łączy je ze sobą albo z podstawowym tematem książki? Nie wiadomo! Rozumie to sama autorka. Zapytuje retorycznie: „Czy dobrze robię, że opowiadam?”, i stwierdza, że mogłaby się wyrażać „nie historiami, ale prostotą wykładu”. I dalej: „Opowieść ma swoją bezwładność, nad którą nie można nigdy do końca zapanować. Domaga się takich jak ja – niepewnych siebie, niezdecydowanych, łatwych do wywiedzenia w pole”. Jednak my, czytelnicy, nie dajmy się wywieść w pole.

Ta powieść patchwork, czyli kapa zszyta z samych łat, z resztek materiału, jest intelektualnym recyklingiem, epatuje syntetycznym weltschmerzem, jakby kupionym w hipermarkecie, oczywistymi skojarzeniami (jak osioł, to oczywiście Apulejusza, jak mikroskop w rękach niderlandzkiego anatoma, to soczewkę musiał szlifować Spinoza itd.), podejrzanymi rewelacjami naukowymi, wątpliwymi rozważaniami filozoficzno-etycznymi (widzieć, znaczy wiedzieć, na psychologię idą ludzie, którzy sami potrzebują psychoterapii itd.).

Wszystko to zostało napisane językiem, o którego precyzji, wdzięku i jakości niech da nam wyobrażenie taki fragment zdania: „wchodzą na łódź ciągniętą lądem przez masywne konie”. Z dalszego tekstu dowiadujemy się, że nie chodzi jednak o ciągnięcie łodzi po polu; łódź płynie po wodzie, a ciągną ją konie idące brzegiem kanału.

Ten język, pretensjonalne wyznania, refleksje i aforystyczne ozdobniki („nocny mózg to Penelopa, która w nocy pruje starannie utkany za dnia dywan sensów”) oraz ohydne opisy preparatów z ludzkich części tworzą koktajl tak nieapetyczny jak tytuł tej recenzji. Kiedy skończyłem czytać książkę, poczułem ulgę.

Olga Tokarczuk „Bieguni”, Wydawnictwo Literackie, 2007

Ten, kto by mniemał, że włączając w me dzieło opowiadanie »Filidor dzieckiem podszyty«, nie miałem na celu jedynie pewnego zapełnienia miejsca na papierze (...) byłby w błędzie” – napisał Witold Gombrowicz w „Przedmowie do Filidora dzieckiem podszytego”, jednego z dwóch opowiadań wtrąconych w tok powieści „Ferdydurke”.

Ośmieleni tym ironicznym wyznaniem liczni autorzy współcześni, jak Manuela Gretkowska czy Olga Tokarczuk, bez ceregieli zapełniają leżące przed nimi karty papieru takimi opowiadaniami wtrąconymi, nabijając w ten sposób objętość swoich dzieł. Niektóre książki składają się już wyłącznie z takich wtrąceń. Umberto Eco, ojciec powieści profesorskiej, którą moglibyśmy też nazwać biblioteczną, dał z kolei wskazówkę, skąd brać owe wtrącenia: iść do biblioteki i powypisywać historyczne, obyczajowe i inne ciekawostki. Przy odrobinie sprytu każdą można upchnąć w pisanej właśnie książce, bez względu na jej temat. Eco jednak – jako Włoch – znajduje się poza naszą jurysdykcją. Wracamy do naszych pisarek.

Pozostało 86% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski