Kukuruźnik między Gołkowem a Piasecznem

Wczesną jesienią, kiedy kończyło się powstanie, mieszkaliśmy w Piasecznie. Nie było to miejsce bezpieczne, bowiem Niemcy co pewien czas robili obławy, przeszukiwali domy i zabierali mężczyzn, z których kennkart wynikało, że byli mieszkańcami Warszawy.

Publikacja: 05.04.2008 04:10

Kukuruźnik między Gołkowem a Piasecznem

Foto: Corbis

Red

Gdzieś ich potem wywozili, w nieznanym, to znaczy niedobrym kierunku. Ojciec postanowił więc, że przeniesiemy się do jakiejś mniejszej miejscowości, gdzie może Niemcy się nim nie zainteresują. Wybrał pobliski Gołków, wynajął niewielki strych w domu położonym w pobliżu stacji kolejki wąskotorowej i tam się przenieśliśmy. Gołków, patrząc na to z punktu widzenia kolejki – czyli właśnie z mojego, bowiem byłem wtedy, jak teraz można by to określić, wielkim fanem podwarszawskich kolejek wąskotorowych i dobrze się na nich znałem – a zatem z wąskotorowego punktu widzenia Gołków to była następna za Piasecznem stacja w kierunku Grójca. Ale wczesną jesienią 1944 roku kolejka z warszawskiego Dworca Południowego do Grójca, jak mi się zdaje, nie jeździła. Bagaże zostały więc załadowane na dwukołowy wózek, ojciec zaprzągł się do dyszla, ja z siostrą pchaliśmy z tyłu, i tak udaliśmy się w naszą ostatnią wojenną podróż – do Gołkowa.

Była to rozsądna decyzja, bowiem mój wuj Tomek (mąż siostry mojego ojca), który, wyszedłszy z Warszawy, zamieszkał z nami w Piasecznie i nie chciał się przenieść do Gołkowa, został aresztowany kilka dni po naszej przeprowadzce i wywieziony przez Niemców do obozu w Stutthofie, skąd nie wrócił. W ciepłe letnie wieczory przed powstaniem stałem przy furtce domu dziadka na Służewie i czekałem na powrót wuja Tomka. Jeszcze nie było go widać, ale wiedziałem, że nadchodzi, jest już niedaleko, bowiem od Dworca Południowego (dom dziadka znajdował się nieopodal torów kolejki) słychać było jego wielką pieśń. Wuj Tomek miał duży, piękny głos (może nawet myślał o tym, żeby zostać śpiewakiem – przed wojną był skrzypkiem w orkiestrze warszawskiej Filharmonii), a swoją wielką pieśń rozpoczynał, gdy tylko minął Dworzec Południowy, bowiem wiedział, że czeka na nią niecierpliwie jego wierny słuchacz – tym słuchaczem byłem ja. Pieśń wuja Tomka słyszeli też oczywiście niemieccy żandarmi patrolujący po godzinie policyjnej okolice Dworca Południowego, ale trzeba powiedzieć, że mieli jedną (i tylko jedną) dobrą cechę charakteru – nie ruszali takich, którzy śpiewali, wracając do domu po pijaku. Po zjedzeniu kolacji wuj Tomek sadzał mnie obok siebie i chcąc mi zrobić przyjemność, znów rozpoczynał swoją pieśń. Dziadkowi, chyba także ciotce Lilce, żonie wuja Tomka, to się pewnie nie podobało. Później, gdy dorosłem, próbowałem odszukać źródło tej pieśni, ale poszukiwania te nic nie dały i pewnie się już nie dowiem, kto ułożył jej słowa. Słowa te brzmiały tak: „Barbara umarła / Bartek ją wiózł. / Przyjechał do grobu: / Barbara złaź. / Barbara zlazła, / Do grobu wlazła. / Nawrzucał kamieni: / Barbara gryź”. Dziadek, ojciec mojego ojca, był bardzo surowym człowiekiem i z pewnością nie podobało mu się to, że jego zięć, wujek Tomek, jakimiś głupkowatymi piosenkami demoralizuje dziecko. Ale ja uwielbiałem tę jego pieśń – to była wielka pieśń mojego dzieciństwa. A ponieważ kochałem wuja Tomka, którego zabili podli Niemcy (zabili, trzeba to powiedzieć wyraźnie, za nic – nie zrobił im przecież nic złego), więc powiem więcej – to jest wielka pieśń mojego życia.

Wróćmy do Gołkowa. Po miesiącu czy dwóch, kiedy sprzedane zostały wszystkie złote świnki zaszyte w guzikach granatowego blezeru mojej siostry (blezerem nazywano wtedy rodzaj długiego, rozpinanego z przodu swetra), zaczęły się kłopoty, bo nie było z czego żyć. Do mieszkania na Koszykową, gdzie były jakieś rzeczy, które dałoby się sprzedać, oczywiście nie można się było dostać (zresztą dom na Koszykowej był już z pewnością spalony przez Niemców), a ojciec nie miał takiego zawodu, z którego mógłby nas utrzymać. Trochę pewnie zarabiała matka, lecząc okolicznych mieszkańców Gołkowa, ale to chyba nie wystarczało na życie. Ojciec postanowił więc zająć się handlem. Prawdopodobnie nie miał do tego wielkiego talentu, a w dodatku jakieś głupie inteligenckie opory spowodowały, że nie zdecydował się na handlowanie czymś takim, co przynosiłoby realny dochód, to znaczy złotem lub rąbanką. Wybrał dziedzinę godną warszawskiego inteligenta – na targu w Gołkowie wynajął (może kupił) drewnianą budkę i zaczął tam handlować materiałami piśmiennymi. Kiedy szedł do domu na obiad, zeszyty, stalówki i gumki myszki sprzedawał jego dziewięcioletni syn. Obok była podobna budka, w której można było kupić znaczki pocztowe. Ja kupowałem tam, w miarę moich finansowych możliwości, znaczki z podobizną Hitlera. Była to duża wielokolorowa seria i chciałem mieć Hitlera we wszystkich kolorach. Ale trzeba powiedzieć, że popyt na takie inteligenckie towary, jak gumki myszki czy znaczki GG z Hitlerem, nie był wtedy wielki. Dopiero kiedy przyjechała babka, wygnana przez Niemców ze swojego majątku nad Narwią, i przywiozła pół prosiaka, przestaliśmy głodować. Ale to było później. Pewnego dnia – była jeszcze jesień 1944 roku – poszedłem z ojcem do Piaseczna. Ojciec chciał tam kupić, w hurtowni materiałów piśmiennych, jakiś towar, a ja miałem mu pomóc w przyniesieniu tych zeszytów czy kałamarzy do Gołkowa. Szliśmy wzdłuż toru kolejki, nawet środkiem toru. Dzień był piękny, słoneczny, pamiętam rosnące gdzieś nieopodal toru młode brzózki, ich zatrzymane w ruchu żółte listki i gałązki, przez które przesączało się jesienne światło – podwarszawskie brzózki są niesamowicie piękne, według mnie to najpiękniejsze drzewa na świecie.

Po tej stronie Wisły, zachodniej, byli jeszcze Niemcy, ale w powietrzu panowali już Rosjanie, którzy niemal każdej nocy, mając coś do zbombardowania, zawieszali na niebie swoje wspaniałe żyrandole. Lubiłem te nocne rosyjskie naloty, bo to był piękny widok – z naszego stryszku widać było cały nocny Gołków i jego okolice, wszystko oświetlone białym, trochę trupim światłem. Był to widok niemal pośmiertny i patrząc ze stryszku, wyobrażałem sobie, że jestem w zaświatach – przeniosło mnie w zaświaty z całą okolicą. Niemieckich samolotów wtedy już się nie widywało, Rosjanie robili w powietrzu, co chcieli. Szliśmy więc torem w kierunku Piaseczna, kiedy nadleciał sowiecki dwupłatowiec, z tych, które nazywano kukuruźnikami. Na skrzydłach miał czerwone gwiazdy. W pobliżu nie było nikogo poza nami, byliśmy tylko my, ja i ojciec, i ci dwaj Rosjanie. Musiało ich być dwóch, bo jeden pilotował, a drugi strzelał. Lecieli bardzo nisko, tak nisko, że widziałem dobrze twarz skośnookiego pilota – i choć był w skórzanej czapce pilotce, chyba jeszcze i teraz bym go rozpoznał. Twarz była azjatycka, brązowa, mocno opalona. Po mojej lewej ręce, od strony Warszawy, było zaorane pole i dalej, za polem, właśnie te jesienne brzózki, po prawej, przed nami, ale dość daleko, w odległości jakichś stu czy dwustu metrów, też były brzózki i za brzózkami wille w ogródkach – zapewne zaczynało się tam Piaseczno. Pierwszy atak nastąpił od tyłu, to znaczy od strony Gołkowa. Seria z karabinu maszynowego poszła wzdłuż toru, po podkładach, tuż przy moich nogach. Nigdy przedtem, nigdy potem, nigdy w życiu tak się nie bałem jak wtedy. Nawet kiedy tonąłem w Narwi – ale tonąłem wcześniej, chyba w 1941 – to się tak nie bałem. Nawet kiedy skoczyłem ze skarpy pod motorowy wagon w Żabieńcu pod Piasecznem. Zaczęliśmy biec w kierunku tych willi w ogródkach, ojciec ciągnął mnie za rękę, ale nie pobiegł od razu na prawo (nie wiem, dlaczego), ciągle biegliśmy środkiem toru. Kukuruźnik zostawił nam trochę czasu, musiał, żeby zaatakować od strony Piaseczna, trochę odlecieć i zawrócić. Druga seria poszła na skos przez tor, tuż przede mną i przed ojcem, gdybyśmy biegli trochę szybciej, wpadlibyśmy pomiędzy pociski.

Później, co oczywiste, przez wiele lat wiele razy o tym myślałem, a to myślenie, z którego nic nie mogło wyniknąć (nic dobrego), doprowadziło wreszcie do tego, że zaczęło mi się to śnić – lecą za mną, coś za mną leci, nie wiem co, a ja biegnę i nie mam się gdzie schować. Po latach, kiedy przeczytałem powieść Camusa, doszedłem do wniosku, że przeżyłem coś bardzo podobnego do tego, co on opisał, coś analogicznego – ujawnienie się obcości. Nie znam się na francuskiej prozie, nie wiem więc, co mówią o tym biografowie tego pisarza, ale jestem pewien, że Camus nie zmyślił sobie tego wydarzenia na oświetlonej ostrym śródziemnomorskim słońcem algierskiej plaży. Ktoś musiał mu o tym wydarzeniu opowiedzieć, bowiem czegoś takiego nie da się zmyślić. Później zmieniłem zdanie i uznałem, że ci dwaj w kukuruźniku mogli nie mieć nic wspólnego z bohaterem powieści Camusa – wcale nie musieli być obcy jak on, bowiem ich intencje mogły być zupełnie inne. Mogło bowiem być tak (i prawdopodobnie tak właśnie było), że oni mieli trochę czasu i przed powrotem na lotnisko za frontem chcieli się zabawić – chcieli sobie postrzelać i popatrzeć, jak pan w średnim wieku i idący z nim chłopiec będą uciekali gonieni przez serie z ich karabinu maszynowego. Mogło też być i tak, że oni uważali nas za Niemców. Byli przekonani, że po zachodniej stronie Wisły zaczyna się Rzesza, państwo Hitlera, a wobec tego pan z chłopcem są Niemcami do zabicia. Kukuruźnik zaatakował po raz trzeci, tym razem na ścieżce za torami, ale byliśmy już przy tych willach, od których zaczynało się Piaseczno. Jakaś kobieta, która prawdopodobnie obserwowała to wydarzenie, otworzyła nam furtkę. Siedziałem na podłodze, oparty o drewnianą ścianę werandy, i płakałem – oczywiście ze strachu. Pies tej kobiety, czarny owczarek alzacki (nie lubiłem owczarków alzackich, bo Niemcy prowadzali się z nimi po Piusa i po Koszykowej), obwąchiwał moje ucho.

To już cała ta historia, jak widać średnio ciekawa, bo co w tym ciekawego, że dwaj Rosjanie (lub dwaj Azjaci) w samolocie typu kukuruźnik chcieli zabić pana w średnim wieku oraz idącego z nim chłopczyka; ale nie zabili, polecieli. W tej średnio ciekawej historii jest jednak (przynajmniej dla mnie) coś ciekawego. Nie to, że oni, ci Rosjanie czy ci Azjaci, chcieli zabić mnie i mojego ojca ot tak sobie, za nic i po nic, bez żadnego wyraźnego powodu – jakby byli bohaterami powieści Camusa, jakby z niej wyszli (czy raczej wylecieli). Może chcieli zabić, może nie chcieli. Może chcieli się tylko zabawić, wszystko jedno. Może chcieli przestraszyć chłopczyka, zobaczyć, jak będzie uciekał. Ciekawe jest zaś tylko to, że mnie wtedy w ogóle to nie zdziwiło – że ktoś chce mnie zabić bez powodu. Przestraszyli mnie i to nieźle, ale nie zdziwili. Przyjąłem ich zamiar bez zdziwienia. Czyli, ujmując to inaczej, przyjąłem, że to jest rzecz naturalna i oczywista; że to się mieści w porządku rzeczy, w porządku tego świata; że to nie zakłóca tego porządku. Zabili bez powodu wujka Tomka, to i mnie mogą zabić bez powodu. Co w tym właściwie dziwnego? Także i później, kiedy myślałem o tym wydarzeniu, wcale mnie to nie dziwiło – że dziewięcioletniego chłopca idącego z panem w średnim wieku ktoś chciał zabić bez żadnego powodu. Także i teraz mnie to nie dziwi. Kończyła się wojna, miałem dziewięć lat, byłem całkowicie przystosowany do życia w tej cywilizacji, która się zaczynała, ona była moim domem, innego nie miałem.

Fragment przygotowywanej do druku książki Jarosława Marka Rymkiewicza „Masakra na Starym Mieście”. Kolejny opublikujemy za tydzień.

Gdzieś ich potem wywozili, w nieznanym, to znaczy niedobrym kierunku. Ojciec postanowił więc, że przeniesiemy się do jakiejś mniejszej miejscowości, gdzie może Niemcy się nim nie zainteresują. Wybrał pobliski Gołków, wynajął niewielki strych w domu położonym w pobliżu stacji kolejki wąskotorowej i tam się przenieśliśmy. Gołków, patrząc na to z punktu widzenia kolejki – czyli właśnie z mojego, bowiem byłem wtedy, jak teraz można by to określić, wielkim fanem podwarszawskich kolejek wąskotorowych i dobrze się na nich znałem – a zatem z wąskotorowego punktu widzenia Gołków to była następna za Piasecznem stacja w kierunku Grójca. Ale wczesną jesienią 1944 roku kolejka z warszawskiego Dworca Południowego do Grójca, jak mi się zdaje, nie jeździła. Bagaże zostały więc załadowane na dwukołowy wózek, ojciec zaprzągł się do dyszla, ja z siostrą pchaliśmy z tyłu, i tak udaliśmy się w naszą ostatnią wojenną podróż – do Gołkowa.

Pozostało 91% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski