Hennelowa upomina się o dobrą pamięć kilku bliskich jej ludzi, skrzywdzonych przez Kościół
Ten tekst jest rodzajem komentarza po wydaniu przez Benedykta XVI w 2007 r. listu apostolskiego Summorum Pontificum, w którym zgadza się on na odprawianie mszy św. według starej, przedsoborowej liturgii (tzw. msza trydencka) na takich samych prawach, na jakich odprawiana jest msza posoborowa. Wprawdzie pamiętałem, z jakim szacunkiem moja rozmówczyni wspominała i pobożność ludu wileńskiego, i atmosferę sacrum samej mszy w wileńskich kościołach w latach 30. i 40., ale mimo to sądziłem, że papieska decyzja będzie stanowić dla niej jakąś trudność. A nawet dwie trudności: pierwszą dotyczącą samej liturgii, drugą dotyczącą środowisk tradycjonalistycznych w Kościele.
Jeśli chodzi o liturgię, katolikom posoborowym mogłoby być żal tego wszystkiego, co w nowej mszy buduje wspólnotę wiernych i wspólne, do pewnego stopnia, sprawowanie Najświętszej Ofiary przez wiernych i kapłana. Jeśli chodzi o środowiska tradycjonalistyczne, będące beneficjentami decyzji Papieża, to ich krytyka „modernizmu" jest – delikatnie mówiąc – mało powściągliwa i „Tygodnik Powszechny" jest przez nie od lat obcesowo rugany za swoje i za nie swoje grzechy.
Z tych to powodów sądziłem, że papieska decyzja wzbudzi u Hennelowej raczej krytykę niż aprobatę. Pomyliłem się i to w dwójnasób: najpierw co do bilansu zalet i wad nowej i starej liturgii, a następnie co do stosunku do tradycjonalistów. Otóż autorka widzi w posoborowej mszy nie tylko zalety, widzi wiele wad w jej praktycznym sprawowaniu, pokazuje, jak bardzo soborowe słuszne zalecenia nie zadomowiły się w polskim Kościele, a przez to jak bardzo ideał, o który chodziło, nie został osiągnięty. W tym sensie, zdaje się mówić Józefa Hennelowa, stara msza nie będzie odtąd konkurować w praktyce z piękną liturgią zaleconą przez Sobór, ale z liturgią taką, jaka realnie jest odprawiana w polskich kościołach. Jeśli chodzi o tradycjonalistów, autorka w ogóle nie wchodzi w polemikę z nimi (a miałaby się o co spierać), tylko skupia się na ich założeniach liturgicznych. I robi to tak, jak się zawsze robić powinno: stara się widzieć istotę rzeczy. Zaś tu istotą rzeczy jest troska o zachowanie sacrum w sprawowaniu mszy. Tu Hennelowa mogłaby się zgodzić – czemu nie? – z samym arcybiskupem Lefebvrem. Praktyczny przykład szukania tego, co łączy, ponad tym, co dzieli – chapeau!
Kościół triumfujący
Dla Józefy Hennelowej jest wielkim dyskomfortem obraz polskiego Kościoła po roku 1989. A może i więcej: raną na jej wyobrażeniu o tym, jaki ten Kościół powinien być. Boli ją to, w jaki sposób Kościół upominał się o swoją, zagrabioną przez komunistów, własność. Boli ją sposób, w jaki dokonało się wprowadzenie religii do szkół. Także to, w jaki sposób Kościół potraktował kilku ludzi wielkiego formatu. I wiele innych, a podobnych zjawisk... Podzielam ten ból.
Gdy w dekadzie 1990 – 2000 pisałem dużo o Kościele w Polsce, pisałem właśnie w tym duchu. To było przekonanie, że Kościół nie odnajduje się w demokratycznym porządku i nadmiernie usiłuje ten – świecki, bądź co bądź – porządek poddawać swojemu oddziaływaniu, także oddziaływaniu normatywnemu via instytucje państwa. I zarazem przekonanie, że to szkodzi nie tylko demokratycznemu państwu, ale i Kościołowi, ponieważ zatracając się w trosce o szczególny status w porządku prawnym, Kościół podważa siłę swojego ewangelicznego świadectwa. Inaczej mówiąc, to była krytyka Kościoła z perspektywy świadomego obywatela, ale i z perspektywy świadomego katolika. Szczególnie to drugie niekiedy uchodziło uwagi publiczności, ale – zrozumiałe – budziło silną niechęć tych, którzy wyobrażali sobie powrót Kościoła do życia publicznego jako proste unieważnienie historii lat 1939 – 1989.