Hen­ne­lo­wej ma­rze­nie o Ko­ście­le otwar­tym

W spra­wie sa­crum we mszy świę­tej Jó­ze­fa Hen­ne­lo­wa mo­gła­by się zgo­dzić na­wet i z apb. Mar­ce­lem Le­fe­bvrem – pu­bli­cy­sta re­cen­zu­je książ­kę „Otwar­ty, bo Po­wszech­ny"

Publikacja: 07.04.2012 01:01

Józefa Hennelowa – żołnierz Szarych Szeregów, absolwentka UJ – od 1948 roku (z przerwą w latach 1953

Józefa Hennelowa – żołnierz Szarych Szeregów, absolwentka UJ – od 1948 roku (z przerwą w latach 1953 – 1956) jest członkiem redakcji (od 2008 roku – współpra-cowniczką) „Tygodnika Powszechnego”

Foto: Fotonova, Danuta Węgiel Danuta Węgiel

Red

Spo­dzie­wa­łem się zna­leźć w tej książ­ce wie­le pól nie­zgo­dy z jej au­tor­ką. Nie po­wiem, że w książ­ce Jó­ze­fy Hen­ne­lo­wej „Otwar­ty, bo Po­wszech­ny" ich w ogó­le nie ma, ale za­ra­zem zna­la­złem tu za­ska­ku­ją­co wie­le my­śli i ocen zbież­nych, a nie­kie­dy toż­sa­mych z mo­imi. I o tym chcę naj­pierw po­wie­dzieć.

Kie­dy pod ko­niec lat 90. pro­wa­dzi­łem z Jó­ze­fą Hen­ne­lo­wą roz­mo­wy na po­trze­by książ­ki, wy­wia­du­ rze­ki „Bo je­stem z Wil­na", by­ła w nich mię­dzy in­ny­mi mo­wa o jej la­tach mło­dzień­czych w tym mie­ście. Mo­że szcze­gól­nie fra­pu­ją­ce by­ły jej opo­wie­ści o oku­pa­cyj­nym dusz­pa­ster­stwie mło­dzie­żo­wym w ko­ście­le św. Ka­ta­rzy­ny, pro­wa­dzo­nym przez be­ne­dyk­ty­na o. Jac­ka Ma­tu­se­wi­cza.

Li­tur­gia: sa­crum i wspól­no­ta

Tam kil­ku­na­sto­let­nia Jó­ze­fa Gol­mon­tów­na po raz pierw­szy zo­sta­ła wpro­wa­dzo­na w ta­jem­ni­cę li­tur­gii mszy św. spra­wo­wa­nej tak, że czu­je się w niej za­ra­zem ży­wą obec­ność Bo­ga, jak i ży­wą obec­ność wspól­no­ty zgro­ma­dzo­nej przy oł­ta­rzu. Li­tur­gii pięk­nej, choć oszczęd­nej, a na­wet asce­tycz­nej w for­mie, li­tur­gii sku­pio­nej na Tym Co Naj­waż­niej­sze.

To był dla mnie waż­ny trop dla zro­zu­mie­nia syl­wet­ki Jó­ze­fy Hen­ne­lo­wej. Ten trop mó­wił, że już 20 lat przed Va­ti­ca­num Se­cun­dum ja­ko mło­da dziew­czy­na prze­ży­wa­ła ona w li­tur­gii to, co so­bór do­pie­ro za­le­cał. Ina­czej mó­wiąc, w ro­ku 1965 (rok za­koń­cze­nia ob­rad so­bo­ru) dla niej i dla wie­lu lu­dzi z krę­gu „Ty­go­dni­ka" ta re­for­ma by­ła czymś z daw­na ocze­ki­wa­nym, a na­wet wy­tę­sk­nio­nym. Wię­cej: czymś, co czy­ni­ło, że czu­li się w Ko­ście­le zno­wu u sie­bie.

W obec­nie wy­da­nej książ­ce Hen­ne­lo­wa je­den roz­dział („Ta­jem­ni­ca mię­dzy Bo­giem i ludź­mi", prze­druk z mie­sięcz­ni­ka „Znak" nr 10/2010) po­świę­ca wła­śnie li­tur­gii. Wie­le ak­cen­tów jest tu zbież­nych z du­chem na­szych roz­mów sprzed z gó­rą de­ka­dy, ale jed­na rzecz za­ska­ku­je.

Hennelowa upomina się o dobrą pamięć kilku bliskich jej ludzi, skrzywdzonych przez Kościół

Ten tekst jest ro­dza­jem ko­men­ta­rza po wy­da­niu przez Be­ne­dyk­ta  XVI  w 2007 r. li­stu apo­stol­skie­go Sum­mo­rum Pon­ti­fi­cum, w któ­rym zga­dza się on na od­pra­wia­nie mszy św. we­dług sta­rej, przed­so­bo­ro­wej li­tur­gii (tzw. msza try­denc­ka) na ta­kich sa­mych pra­wach, na ja­kich od­pra­wia­na jest msza po­so­bo­ro­wa. Wpraw­dzie pa­mię­ta­łem, z ja­kim sza­cun­kiem mo­ja roz­mów­czy­ni wspo­mi­na­ła i po­boż­ność lu­du wi­leń­skie­go, i at­mos­fe­rę sa­crum sa­mej mszy w wi­leń­skich ko­ścio­łach w la­tach 30. i 40., ale mi­mo to są­dzi­łem, że pa­pie­ska de­cy­zja bę­dzie sta­no­wić dla niej ja­kąś trud­ność. A na­wet dwie trud­no­ści: pierw­szą do­ty­czą­cą sa­mej li­tur­gii, dru­gą do­ty­czą­cą śro­do­wisk tra­dy­cjo­na­li­stycz­nych w Ko­ście­le.

Je­śli cho­dzi o li­tur­gię, ka­to­li­kom po­so­bo­ro­wym mo­gło­by być żal te­go wszyst­kie­go, co w no­wej mszy bu­du­je wspól­no­tę wier­nych i wspól­ne, do pew­ne­go stop­nia, spra­wo­wa­nie Naj­święt­szej Ofia­ry przez wier­nych i ka­pła­na. Je­śli cho­dzi o śro­do­wi­ska tra­dy­cjo­na­li­stycz­ne, bę­dą­ce be­ne­fi­cjen­ta­mi de­cy­zji Pa­pie­ża, to ich kry­ty­ka „mo­der­ni­zmu" jest – de­li­kat­nie mó­wiąc – ma­ło po­wścią­gli­wa i „Ty­go­dnik Po­wszech­ny" jest przez nie od lat ob­ce­so­wo ru­ga­ny za swo­je i za nie­ swo­je grze­chy.

Z tych to po­wo­dów są­dzi­łem, że pa­pie­ska de­cy­zja wzbu­dzi u Hen­ne­lo­wej ra­czej kry­ty­kę niż apro­ba­tę. Po­my­li­łem się i to w dwój­na­sób: naj­pierw co do bi­lan­su za­let i wad no­wej i sta­rej li­tur­gii, a na­stęp­nie co do sto­sun­ku do tra­dy­cjo­na­li­stów. Otóż au­tor­ka wi­dzi w po­so­bo­ro­wej mszy nie tyl­ko za­le­ty, wi­dzi wie­le wad w jej prak­tycz­nym spra­wo­wa­niu, po­ka­zu­je, jak bar­dzo so­bo­ro­we słusz­ne za­le­ce­nia nie za­do­mo­wi­ły się w pol­skim Ko­ście­le, a przez to jak bar­dzo ide­ał, o któ­ry cho­dzi­ło, nie zo­stał osią­gnię­ty. W tym sen­sie, zda­je się mó­wić Jó­ze­fa Hen­ne­lo­wa, sta­ra msza nie bę­dzie od­tąd kon­ku­ro­wać w prak­ty­ce z pięk­ną li­tur­gią za­le­co­ną przez So­bór, ale z li­tur­gią ta­ką, ja­ka re­al­nie jest od­pra­wia­na w pol­skich ko­ścio­łach. Je­śli cho­dzi o tra­dy­cjo­na­li­stów, au­tor­ka w ogó­le nie wcho­dzi w po­le­mi­kę z ni­mi (a mia­ła­by się o co spie­rać), tyl­ko sku­pia się na ich za­ło­że­niach li­tur­gicz­nych. I ro­bi to tak, jak się za­wsze ro­bić po­win­no: sta­ra się wi­dzieć isto­tę rze­czy. Zaś tu isto­tą rze­czy jest tro­ska o za­cho­wa­nie sa­crum w spra­wo­wa­niu mszy. Tu Hen­ne­lo­wa mo­gła­by się zgo­dzić – cze­mu nie? – z sa­mym ar­cy­bi­sku­pem Le­fe­bvrem. Prak­tycz­ny przy­kład szu­ka­nia te­go, co łą­czy, po­nad tym, co dzie­li – cha­pe­au!

Ko­ściół trium­fu­ją­cy

Dla Jó­ze­fy Hen­ne­lo­wej jest wiel­kim dys­kom­for­tem ob­raz pol­skie­go Ko­ścio­ła po ro­ku 1989. A mo­że i wię­cej: ra­ną na jej wy­obra­że­niu o tym, ja­ki ten Ko­ściół po­wi­nien być. Bo­li ją to, w ja­ki spo­sób Ko­ściół upo­mi­nał się o swo­ją, za­gra­bio­ną przez ko­mu­ni­stów, wła­sność. Bo­li ją spo­sób, w ja­ki do­ko­na­ło się wpro­wa­dze­nie re­li­gii do szkół. Tak­że to, w ja­ki spo­sób Ko­ściół po­trak­to­wał kil­ku lu­dzi wiel­kie­go for­ma­tu. I wie­le in­nych, a po­dob­nych zja­wisk... Po­dzie­lam ten ból.

Gdy w de­ka­dzie 1990 – 2000 pi­sa­łem du­żo o Ko­ście­le w Pol­sce, pi­sa­łem wła­śnie w tym du­chu. To by­ło prze­ko­na­nie, że Ko­ściół nie od­naj­du­je się w de­mo­kra­tycz­nym po­rząd­ku i nad­mier­nie usi­łu­je ten – świec­ki, bądź co bądź – po­rzą­dek pod­da­wać swo­je­mu od­dzia­ły­wa­niu, tak­że od­dzia­ły­wa­niu nor­ma­tyw­ne­mu via in­sty­tu­cje pań­stwa. I za­ra­zem prze­ko­na­nie, że to szko­dzi nie tyl­ko de­mo­kra­tycz­ne­mu pań­stwu, ale i Ko­ścio­ło­wi, po­nie­waż za­tra­ca­jąc się w tro­sce o szcze­gól­ny sta­tus w po­rząd­ku praw­nym, Ko­ściół pod­wa­ża si­łę swo­je­go ewan­ge­licz­ne­go świa­dec­twa. Ina­czej mó­wiąc, to by­ła kry­ty­ka Ko­ścio­ła z per­spek­ty­wy świa­do­me­go oby­wa­te­la, ale i z per­spek­ty­wy świa­do­me­go ka­to­li­ka. Szcze­gól­nie to dru­gie nie­kie­dy ucho­dzi­ło uwa­gi pu­blicz­no­ści, ale – zro­zu­mia­łe – bu­dzi­ło sil­ną nie­chęć tych, któ­rzy wy­obra­ża­li so­bie po­wrót Ko­ścio­ła do ży­cia pu­blicz­ne­go ja­ko pro­ste unie­waż­nie­nie hi­sto­rii lat 1939 – 1989.

Tak uwa­ża­łem wte­dy, a te po­glą­dy nie mie­ści­ły się w ów­cze­snej for­mu­le „Ty­go­dni­ka", stąd mo­ja re­zy­gna­cja z udzia­łu w je­go re­da­go­wa­niu na po­cząt­ku lat 90. Ale sta­re rocz­ni­ki ga­zet nie kła­mią... Oce­nia­łem wte­dy pol­ski Ko­ściół nie­mal do­kład­nie tak, jak go dzi­siaj, z per­spek­ty­wy oko­ło dwóch de­kad, oce­nia Jó­ze­fa Hen­ne­lo­wa. Za­tem ja­ki był­by po­wód, że­by dzi­siaj nie zgo­dzić się z ogrom­ną więk­szo­ścią ocen Hen­ne­lo­wej w tej dzie­dzi­nie? Fe­lie­to­nist­ka „Ty­go­dni­ka" ma tu po pro­stu ra­cję – i ty­le.

By­wa, że za ra­cję trze­ba pła­cić. Ta­ki też, po tro­chu, los przy­padł w udzia­le Jó­ze­fie Hen­ne­lo­wej w la­tach 90., głów­nie ja­ko re­ak­cja czę­ści, a ra­czej znacz­nej więk­szo­ści, śro­do­wisk ka­to­lic­kich na jej po­sta­wę w spo­rze o usta­wę an­ty­abor­cyj­ną. Jej sta­no­wi­sko w tym spo­rze moż­na stre­ścić tak: pań­stwo po­win­no ogra­ni­czyć licz­bę abor­cji dzię­ki te­mu, że pra­wo prze­sta­nie trak­to­wać ją ja­ko ba­nal­ny – z etycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia – za­bieg me­dycz­ny. Ale pań­stwo nie mo­że zmu­sić sku­tecz­nie ko­bie­ty do uro­dze­nia nie­chcia­ne­go dziec­ka. Stąd ogól­ny za­kaz, ale i wy­li­czo­ne enu­me­ra­tyw­nie sy­tu­acje wy­jąt­ko­we, kie­dy abor­cja, mi­mo wszyst­ko, jest do­zwo­lo­na.

W ta­kich spra­wach jak usta­wo­wy za­kaz abor­cji (ina­czej niż w kwe­stii abor­cji sa­mej w so­bie) nikt nie jest mą­dry. Ja w każ­dym ra­zie nie ufam ta­kim, któ­rzy twier­dzą, że wie­dzą, jak ten pro­blem de­fi­ni­tyw­nie ure­gu­lo­wać. Wy­da­je mi się, że usta­wa z 1993 r. ja­koś zbli­ża się do opti­mum. Jó­ze­fa Hen­ne­lo­wa gło­so­wa­ła za tym opti­mum, cho­ciaż by­ła też przy­chyl­na tzw. po­praw­ce Wie­lo­wiey­skie­go (nie­uchwa­lo­nej) roz­sze­rza­ją­cej wy­jąt­ki ze­zwa­la­ją­ce na abor­cję na  „wzglę­dy spo­łecz­ne".

Tu bym się spie­rał. Wy­su­nął­bym głów­nie ar­gu­ment z po­zio­mu za­sad: gdy cho­dzi o ludz­kie ży­cie, ja­kie­kol­wiek po­wo­ły­wa­nie się na „wzglę­dy spo­łecz­ne" nie mo­że się ostać. Na­wet je­śli ko­bie­ta za­szła w cią­żę po raz pięt­na­sty, a w do­mu bie­da, aż pisz­czy. My­ślę, że i ta nie­wy­go­da ko­bie­ty, i ta bie­da, to są – jed­nak – ar­gu­men­ty z in­nej, niż­szej pół­ki.

Tak my­ślę, ale w koń­cu nie wiem, do­pusz­czam, że mo­gę się tu my­lić. Ci, któ­rzy na­pa­da­li (sło­wo „na­pa­da­li" jest tu ce­lo­we) Jó­ze­fę Hen­ne­lo­wą za jej po­sta­wę w kwe­stii usta­wy abor­cyj­nej, nie mie­li żad­nych wąt­pli­wo­ści. Nie ża­ło­wa­li in­wek­tyw, pod­wa­ża­jąc – co by­ło mo­że naj­bar­dziej do­tkli­we – jej szla­chet­ne in­ten­cje. Wy­obra­żam so­bie, jak to mu­sia­ło bo­leć. W tam­tych cza­sach pu­blicz­nie wy­wo­dzi­łem, że Jó­ze­fa Hen­ne­lo­wa za­słu­gu­je na sza­cu­nek za cy­wil­ną od­wa­gę. Nie ma po­wo­du nie po­wtó­rzyć te­go współ­cze­śnie: tak, Jó­ze­fa Hen­ne­lo­wa za­słu­gi­wa­ła na sza­cu­nek, a zo­sta­ła spo­nie­wie­ra­na.

Hen­ne­lo­wa pi­sze te­raz, że nie ma ża­lu ani do Mar­ka Jur­ka, któ­ry bar­dzo ostro zwal­czał w Sej­mie jej po­sta­wę, ani do ks. Sta­ni­sła­wa Mu­sia­ła, któ­ry w re­dak­cji „Ty­go­dni­ka" miał wy­ra­zić wąt­pli­wość co do ka­to­lic­kiej pra­wo­wier­no­ści ów­cze­snej po­słan­ki Unii De­mo­kra­tycz­nej: „Za­su­ge­ro­wał ks. Bar­dec­kie­mu, sze­fo­wi dzia­łu re­li­gij­ne­go, prze­pro­wa­dze­nie ze mną roz­mo­wy; roz­wa­żał na­wet po­mysł, czy re­dak­cja nie po­win­na się ze mną roz­stać. Nie mam o to wszyst­ko ża­lu. (...) Ks. Mu­siał (...) był i po­zo­stał dla mnie przy­ja­cie­lem oraz od­waż­nym pu­bli­cy­stą". Moc­no po­wie­dzia­ne – sza­cu­nek!

Do­bra pa­mięć

Sa­ma Hen­ne­lo­wa upo­mi­na się te­raz o do­brą pa­mięć kil­ku bli­skich jej lu­dzi, skrzyw­dzo­nych przez Ko­ściół. Upo­mi­na się na przy­kład o do­brą pa­mięć wy­żej wspo­mnia­ne­go ks. Mu­sia­ła, wiel­kie­go orę­dow­ni­ka po­ro­zu­mie­nia pol­sko­-ży­dow­skie­go i chrze­ści­jań­sko­-ju­da­istycz­ne­go, któ­ry pod ko­niec lat 90. zo­stał usu­nię­ty na mar­gi­nes ży­cia ko­ściel­ne­go, co by­ło for­mą ka­ry za je­go – bez żad­nej prze­sa­dy – pro­fe­tycz­ną po­sta­wę.

Upo­mi­na się o do­brą pa­mięć Je­rze­go Tu­ro­wi­cza. Cho­dzi o słyn­ny list Ja­na Paw­ła II do „Ty­go­dni­ka Po­wszech­ne­go" na 50-le­cie pi­sma, w któ­rym Pa­pież na­pi­sał: „Pan da­ru­je, je­śli po­wiem, iż od­dzia­ły­wa­nie tych wpły­wów [de­za­wu­ują­cych Ko­ściół – RG] od­czu­wa­ło się ja­koś tak­że w >>Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym". W tym trud­nym mo­men­cie Ko­ściół w „Ty­go­dni­ku" nie zna­lazł, nie­ste­ty, ta­kie­go wspar­cia i obro­ny, ja­kie­go miał po­nie­kąd pra­wo ocze­ki­wać; „nie czuł się dość mi­ło­wa­ny" (...)".

Au­tor­ka ko­men­tu­je te sło­wa tak: „Za­rzut, że Ko­ściół „nie czuł się dość mi­ło­wa­ny", spra­wia mi do dzi­siaj ogrom­ną trud­ność. (...) Nie mam wąt­pli­wo­ści, że Je­rzy był tym li­stem głę­bo­ko zra­nio­ny.". Ma ra­cję: Je­rzy Tu­ro­wicz sta­rał się w tych la­tach (mo­im zda­niem, sku­tecz­nie) nie do­pusz­czać do dru­ku w „Ty­go­dni­ku" tek­stów otwar­cie kry­tycz­nych wo­bec Ko­ścio­ła. I nie cho­dzi­ło o tek­sty nie­przy­ja­zne ze swej na­tu­ry, bo te­go nikt nie pro­po­no­wał.

Cho­dzi­ło mniej wię­cej o ta­kie tek­sty, ja­kie dziś da­ło­by się skon­stru­ować w opar­ciu o pew­ne par­tie oma­wia­nej książ­ki Jó­ze­fy Hen­ne­lo­wej. Tu­ro­wicz uwa­żał, że cho­ciaż te­go ro­dza­ju kry­ty­ka ma pod­sta­wy me­ry­to­rycz­ne, to nie po­win­na być w „Ty­go­dni­ku" upra­wia­na ze wzglę­du na ra­cje wyż­sze: „Mu­si­my nieść ten krzyż, pa­nie Rom­ku" – po­wie­dział mi na­czel­ny w ma­ju czy czerw­cu 1991 ro­ku, w od­po­wie­dzi na ja­kąś mo­ją, na­zbyt je­go zda­niem ra­dy­kal­ną, pro­po­zy­cję.

By­ło, po pro­stu, tak, że Tu­ro­wicz – wier­ny ka­to­lik szedł tu na ustęp­stwa kosz­tem Tu­ro­wi­cza – dzien­ni­ka­rza i re­dak­to­ra. Dla­te­go zga­dzam się z au­tor­ką, że sło­wa z li­stu Pa­pie­ża mu­sia­ły być dla nie­go ra­nią­ce.

Upo­mi­na się też au­tor­ka o do­brą pa­mięć ks. An­drze­ja Bar­dec­kie­go. Cho­dzi o po­wo­dy, dla któ­rych w ro­ku 1991 zo­stał on przez na­sze­go or­dy­na­riu­sza, kard. Fran­cisz­ka Ma­char­skie­go, po­zba­wio­ny funk­cji asy­sten­ta ko­ściel­ne­go „Ty­go­dni­ka". Kar­dy­nał, uza­sad­nia­jąc tę de­cy­zję, wska­zał na li­nię po­li­tycz­ną pi­sma, któ­ra to li­nia – ja­ko ży­wo! – nie by­ła w ge­stii asy­sten­ta ko­ściel­ne­go. Au­tor­ka pi­sze: „To by­ła i jest głę­bo­ka ra­na, bar­dzo bo­lą­ca nie­spra­wie­dli­wość. Po ty­lu la­tach od­da­nej, zna­ko­mi­tej, pra­cy lu­dzie po­win­ni od­cho­dzić na eme­ry­tu­rę ina­czej". I do­da­je, że trze­ba by­ło bar­dziej sta­now­czo upo­mnieć się o księ­dza An­drze­ja, na­wet in­ter­we­niu­jąc u Pa­pie­ża.

My­ślę, że tu nie ma ra­cji. Ja – w każ­dym ra­zie – by­łem wte­dy in­ne­go zda­nia: za­pro­po­no­wa­łem ko­le­gom i sze­fom, że­by ogło­sić, że w tej sy­tu­acji „Ty­go­dnik" nie bę­dzie już u władz ko­ściel­nych za­bie­gał o asy­sten­ta ko­ściel­ne­go, bo od tej po­ry chce pro­wa­dzić pi­smo cał­ko­wi­cie na wła­sną od­po­wie­dzial­ność – tak­że po­zo­sta­wia­jąc so­bie wol­ną rę­kę w kwe­stii oce­ny dzia­łań Ko­ścio­ła. Ta pro­po­zy­cja nie zy­ska­ła – o ile pa­mię­tam – po­par­cia tak­że młod­szej czę­ści re­dak­cji, a z ca­łą pew­no­ścią – po­par­cia kie­row­nic­twa.

W koń­cu upo­mi­na się Jó­ze­fa Hen­ne­lo­wa o do­brą pa­mięć swo­je­go oj­ca – Jó­ze­fa Gol­mon­ta. W po­ło­wie lat 90. dzia­łacz „So­li­dar­no­ści" z Ur­su­sa, An­drzej Krzep­kow­ski, na­pi­sał o niej, że jest ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia, a jej oj­ciec był „wi­leń­skim en­ka­wu­dzi­stą". By­ły to sło­wa ha­nieb­ne, gdy cho­dzi o NKWD, a nie­do­rzecz­ne, gdy cho­dzi o ży­dow­skie po­cho­dze­nie.

I na tym moż­na by­ło­by po­prze­stać, ale od­po­wiedź Hen­ne­lo­wej idzie da­lej i jest nie­ba­nal­na: „Nie­ste­ty, pan Krzep­kow­ski na­pi­sał cał­ko­wi­tą nie­praw­dę, nie mam ży­dow­skich ko­rze­ni. Mam bia­ło­ru­skie, mam żmu­dziń­skie, oczy­wi­ście pol­skie, ale ży­dow­skich nie­ste­ty nie". Wiel­kie uzna­nie!

Te­mat, któ­ry dzie­li

Spo­ro pi­sze się w tej książ­ce o za­bie­gach hi­sto­ry­ków, by ro­ze­znać i oce­nić skom­pli­ko­wa­ny splot za­gad­nień zwią­za­nych z uwi­kła­niem przed 1989 r. w kon­tak­ty ze Służ­bą Bez­pie­czeń­stwa. Au­tor­ka uży­wa tu obie­go­we­go ter­mi­nu „lu­stra­cja", co nie jest wła­ści­we, bo lu­stra­cja to pra­wem okre­ślo­ny, bar­dzo pre­cy­zyj­ny tryb te­go spraw­dza­nia, do­ty­czą­cy osób peł­nią­cych nie­któ­re funk­cje pu­blicz­ne. Ten tryb opar­ty jest na pro­ce­du­rze kar­nej, co ma swo­je kon­se­kwen­cje, a naj­waż­niej­sza z nich jest ta, że każ­da wąt­pli­wość prze­ma­wia na ko­rzyść oskar­żo­ne­go (tu: po­dej­rza­ne­go o kłam­stwo lu­stra­cyj­ne).

Ta róż­ni­ca jest klu­czo­wa, bo pra­wo­moc­ne unie­win­nie­nie koń­czy spra­wę na płasz­czyź­nie praw­nokar­nej. Hi­sto­ryk mo­że mieć do te­go unie­win­nie­nia (al­bo do uzna­nia za kłam­cę lu­stra­cyj­ne­go) 100 upraw­nio­nych z je­go punk­tu wi­dze­nia obiek­cji, ale w sen­sie praw­nym spra­wy już nie ma. Za­koń­czo­ne, już o tym nie mó­wi­my...

Trze­ba zda­wać so­bie spra­wę z tej róż­ni­cy per­spek­tyw. A je­śli ktoś na­kła­da na ba­da­nia hi­sto­rycz­ne tę per­spek­ty­wę praw­nokar­ną ja­ko je­dy­ną upraw­nio­ną, to z punk­tu wi­dze­nia hi­sto­ry­ka pach­nie to cen­zu­rą.

Ba­da­nia hi­sto­rycz­ne to żad­na tam „lu­stra­cja", tyl­ko opis te­go, jak by­ło. I ja spró­bo­wa­łem do­ko­nać ta­kie­go opi­su w od­nie­sie­niu do śro­do­wi­ska „Ty­go­dni­ka Po­wszech­ne­go" („Ce­na prze­trwa­nia? SB wo­bec „Ty­go­dni­ka Po­wszech­ne­go", Czer­wo­ne i Czar­ne, War­sza­wa 2011). Au­tor­ka ma w spra­wie efek­tów mo­ich ba­dań na­der sta­now­czy po­gląd. Róż­ni­ca zdań jest jak oce­an, więc ni­by na­le­ża­ło­by roz­ma­wiać. Wo­lał­bym jed­nak, z kil­ku waż­nych po­wo­dów, do te­go bez­po­śred­nio się nie od­no­sić. Są­dzę na­to­miast, że po­rów­na­nie tych ocen z tek­stem mo­jej książ­ki po­ka­za­ło­by, że to są dwa róż­ne by­ty.

Co do resz­ty sy­gna­li­zu­ję tyl­ko – z bra­ku miej­sca – czym róż­nią się na­sze przedustaw­ne za­ło­że­nia. To waż­ne, bo one de­cy­du­ją o tym, z ja­kim na­sta­wie­niem pod­cho­dzi­my do te­go ro­dza­ju ba­dań. A na­wet, czy w ogó­le je­ste­śmy ni­mi za­in­te­re­so­wa­ni, czy nie.

Czy uzna­je­my, że są­do­we roz­li­cze­nia ko­mu­ni­zmu są już skoń­czo­ne, czy też my­śli­my, że ten me­cha­nizm szwan­ko­wał i coś jesz­cze jest do zro­bie­nia? Czy uzna­je­my do­ku­men­ty Służ­by Bez­pie­czeń­stwa za ob­cią­żo­ne ja­kimś wy­jąt­ko­wym de­fek­tem, gdy cho­dzi o ich przy­dat­ność do ba­da­nia naj­now­szej hi­sto­rii Pol­ski, czy też uwa­ża­my je za nor­mal­ne źró­dło hi­sto­rycz­ne ze wszyst­ki­mi po­ten­cjal­ny­mi wa­da­mi i za­le­ta­mi źró­dła hi­sto­rycz­ne­go? Czy uwa­ża­my uwi­kła­nie osób pu­blicz­nych we współ­pra­cę z SB za ich spra­wę pry­wat­ną roz­li­cza­ną tak, jak roz­li­cza się pe­ni­ten­ta u spo­wied­ni­ka, czy też są­dzi­my, że ta­ka rzecz ma wy­miar pu­blicz­ny i opi­nia pu­blicz­na ma pra­wo do­wie­dzieć się (wy­jąw­szy in­for­ma­cje wraż­li­we), jak by­ło? Czy uwa­ża­my, że sko­ro współ­pra­ca z SB nie mó­wi ca­łej praw­dy o czło­wie­ku, to moż­na in­for­ma­cje o tej współ­pra­cy cał­ko­wi­cie po­mi­nąć, czy też – prze­ciw­nie – są­dzi­my, że choć ta wie­dza nie mó­wi wszyst­kie­go o czło­wie­ku, to jed­nak ma ja­kieś zna­cze­nie dla je­go ogól­ne­go ob­ra­zu, a po­nie­kąd dla ogól­ne­go ob­ra­zu epo­ki?

Od od­po­wie­dzi na te i po­dob­ne py­ta­nia za­le­ży, jak oce­ni­my ja­kieś kon­kret­ne przed­się­wzię­cie ba­daw­cze. Przy czym po­sta­wa re­pre­zen­to­wa­na kon­se­kwent­nie przez pierw­sze czło­ny za­ry­so­wa­nych tu al­ter­na­tyw mu­si pro­wa­dzić do te­go, że każ­da pra­ca hi­sto­rycz­na o ro­li SB – zła czy do­bra z pro­fe­sjo­nal­ne­go punk­tu wi­dze­nia – bę­dzie oce­nio­na ja­ko: zbęd­ne ją­trze­nie w na­ro­do­wym po­ro­zu­mie­niu Po­la­ków; rzecz opar­ta na nie­wia­ry­god­nych do­ku­men­tach; wdzie­ra­nie się bu­ta­mi do su­mień; oczer­nia­nie bio­gra­fii lu­dzi z po­wo­du nie­istot­ne­go epi­zo­du w ich ży­ciu.

Tak to mu­si wy­glą­dać. Dla­te­go roz­mo­wa mię­dzy zwo­len­ni­ka­mi obu tych prze­ciw­staw­nych za­ło­żeń mu­si być dra­ma­tycz­nie trud­na. Mniej wię­cej tak, jak trud­na mu­sia­ła­by być roz­mo­wa Jó­ze­fy Hen­ne­lo­wej z ab­pem Mar­ce­lem Le­fe­bvrem (zm. 1991 r.) na te­mat – bo ja wiem? – eku­me­ni­zmu czy wol­no­ści pra­sy. Ich hi­po­te­tycz­na roz­mo­wa o no­wej i sta­rej mszy też nie by­ła­by ła­twa, ale jak po­ka­za­ła Jó­ze­fa Hen­ne­lo­wa w swo­jej książ­ce, po­tra­fi­ła ona zo­ba­czyć na­wet u ko­goś na po­do­bień­stwo Mar­ce­la Le­fe­bvre'a coś waż­ne­go (ja­kąś ludz­ką ce­chę), z czym sa­ma mo­że się zgo­dzić.

Czy to da­je ja­kąś na­dzie­ję?

Autor jest dziennikarzem i publicystą. W latach 1984-1991 pracował w „Tygodniku Powszechnym"

Spo­dzie­wa­łem się zna­leźć w tej książ­ce wie­le pól nie­zgo­dy z jej au­tor­ką. Nie po­wiem, że w książ­ce Jó­ze­fy Hen­ne­lo­wej „Otwar­ty, bo Po­wszech­ny" ich w ogó­le nie ma, ale za­ra­zem zna­la­złem tu za­ska­ku­ją­co wie­le my­śli i ocen zbież­nych, a nie­kie­dy toż­sa­mych z mo­imi. I o tym chcę naj­pierw po­wie­dzieć.

Pozostało 98% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski