Jak głosi historyczna anegdota, Antonio Gramsci, odwiedzany w więzieniu przez partyjnych towarzyszy, którzy informowali go o organizowanych tajnych strukturach, przygotowywanych strajkach etc., miał krzyczeć na nich: „Kultura, głupcy! Przede wszystkim musimy opanować kulturę, tylko przez kulturę zmienimy cały świat". I dziedzictwo Gramsciego okazało się trwalsze niż wszystkich innych komunistów. „Ojczyzna proletariatu" dawno zdechła, diabli wzięli Komintern, a rozmnożone potomstwo włoskiego komunisty nadal okupuje opiniotwórcze salony, dbając, aby kultura służyła lewicowej inżynierii dusz, i eliminując z niej twórców oraz dzieła, które temu celowi przeszkadzają.
Rozmawialiśmy o tym ostatnio w zacnym i wcale niejednomyślnym gronie, na panelu organizowanym przez Stowarzyszenie Twórców dla Rzeczpospolitej i Stację Nowa Gdynia (które to ciekawe miejsce, jak sama nazwa wskazuje, znajduje się w Łodzi), o pisarzach, o których „nie trzeba głośno mówić" – zamilczanych, szkalowanych, rugowanych z głównego obiegu z uwagi na swą polityczną niepoprawność. Pojawił się w tej dyskusji ciekawy wątek poboczny. Im bardziej literatura, bo do niej się ograniczaliśmy, kolonizowana przez wnuczęta Gramsciego, poświęca się „pierekowce dusz", zamiast być tym, czym powinna – tym bardziej jest odrzucana przez czytelnika. By w końcu, jak widzimy to w naszym kraju, stać się literaturą bez czytelników, literaturą tworzoną i wydawaną za granty i stypendia fundowane przez podatnika (w III RP, mówiąc nawiasem, głównie przez podatnika niemieckiego) i wciskaną za pomocą nachalnej reklamy salonowych mediów.
Zwracałem tu uwagę na dwie charakterystyczne sprawy. Pierwszą jest niezwykle powszechny u pisarzy III RP syndrom „pierwsza książka jako taka, a potem już tylko gorzej". Proszę porównać „Gnój" Kuczoka z „Sennością" tegoż, „Lubiewo" Witkowskiego z „Drwalem", „Jest" Bieńkowskiego z „Biało-czerwonym", „Opowieści galicyjskie" Stasiuka z „Dziennikiem pisanym później" albo „Żydówek nie obsługujemy" Sieniewicza z fragmentem jego nowej, już otrąbionej jako wydarzenie książki, opublikowanym w „Krytyce Politycznej". Jeśli jeden czy drugi pisarz po obiecującym debiucie dołuje, to normalne, ale jeśli staje się to prawidłowością, sprawdzającą się w kolejnych wchodzących na scenę pokoleniach, to znak, że – mówiąc sławnym dialogiem Behemota i Korowiowa z „Mistrza i Małgorzaty" – do literackiej cieplarni dostała się jakaś zaraza. Zwłaszcza że widać wyraźnie, jak pisarze gubią talenty (i czytelników) w pogoni za narzuconą przez salon poprawnością, w chęci spełnienia oczekiwań recenzenta i mecenasa. I spełniają je, i dostają za to nagrody i kolejne stypendia, dotacje na tłumaczenia, obsypywani są zachwytami – ale nie da się ukryć, że to, co wychodzi im spod ręki, to coraz gorsze, coraz bardziej beznadziejne drewno.
Drugi charakterystyczny syndrom to zanik promocyjnej siły Nagrody Nike. U swego zarania pomysł wydawał się działać doskonale. Ogromne, jak na świat literacki, pieniądze i wsparcie medialnej potęgi Agory pozwoliły w oczach publiczności zrobić z tej nagrody wyrocznię, co należy czytać, aby uchodzić za inteligenta i człowieka na poziomie. Dla umocnienia „brandu" nagrodzono Miłosza za bodaj najsłabszą książczynę, jaka mu się trafiła w życiu, ale jury bało się widocznie, że następnej okazji już nie będzie – i niepolityczne wiersze Rymkiewicza, by pokazać (obłudnie – bo popatrzmy na coroczne listy nominacji), że jury nie operuje tylko w wąskim kręgu „swoich".
I z początku to działało. Książka nagrodzona Nike, nawet jeśli była tak nudna jak „Widnokrąg" Myśliwskiego albo tak słaba jak „Pod mocnym aniołem" Pilcha, sprzedawała się w stu tysiącach egzemplarzy. Raz, drugi, trzeci – i koniec. Obecnie Nagroda Nike praktycznie sprzedaży nie podnosi. Ludzie stracili ciekawość, co też jury uznało za najważniejsze i najlepsze. Znając większość nagrodzonych dzieł, trudno się nie dziwić – przeciętny nabywca po zapoznaniu się z nimi musiał albo stracić wiarę w patronów oraz jury nagrody i to, czy aby na pewno wybrało ono z minionego roku dzieło najlepsze, albo, chcąc w sobie tę wiarę ocalić, stwierdzić – no cóż, jeśli to jest najlepsze, a do mnie ani trochę nie trafia, to po te gorsze na pewno nie mam co sięgać.