—korespondencja z Pekinu
Można podać – to już wszystkie polskie medale w Pekinie. Wyszło osiem, trzy złote, jeden srebrny, cztery brązowe. Te sobotnie – od dyskoboli, też niezbyt cicho zapowiadane, bo przecież Małachowski to od lat niezwykle solidna firma, a Urbanek – firma w fazie silnie wzrostowej.
W konkursie dyskoboli, o dziwo, więcej emocji dostarczył start tego drugiego. Małachowski bowiem zrobił co miał zrobić – wybrał sprzęt, wszedł do koła bez zbędnych ceregieli, wykonał co miał wykonać: 65,09 m, prowadzenie i myśl, że w drugiej próbie ma być jeszcze lepiej. Było: 67,40 i uśmiech poparty odpowiednim gestem.
Tak wygrywają mistrzowie, nikt ich z kolejnych, mniej efektownych prób nie będzie rozliczał. Z Urbankiem działo się z początku gorzej – luzu mało, blokada wyraźna. Dysk przelatuje za białą linię oznaczającą 60 m niewiele. Dwie marne próby i jest ledwie 9. pozycja, czyli zaraz ucieknie wąski finał.
Może właśnie tego strachu trzeba było polskiemu dyskobolowi, bo za trzecim razem machnął 64,14 (ale zanim wynik pojawił się na świetlnych tablicach, też trzeba było się denerwować, bo na chińskiej murawie były tylko dwie linie oznaczające 60 i 70 m. Środkową — 65 m, która dawała lepszą ocenę rzutów widzieli tylko telewidzowie, bo rysował ją komputer.