Gdyby górujący nad widownią przy skwerze Kościuszki "Dar Pomorza" miał rozwinięte żagle – popłynąłby pewnie w rejs niesiony magicznymi dźwiękami gitary. 29 lat temu w Katowicach polscy fani zdemolowali Claptonowi sprzęt. W Gdyni wypowiedział do nas tylko krótkie słowa powitania, pożegnania i podziękowań. Ale na pewno nie chował urazy. Tacy twórcy są królami skromności. Dlatego wszystko, co chciał przekazać, wyraził piosenkami.
Zaimponował nie tylko jako gitarzysta, ale i mistrz myślący o przyszłości bluesrocka. Artyści o takim dorobku jak on budują zazwyczaj podczas występu muzyczny pomnik własnej sławie: dla siebie rezerwują większość czasu. Gdyński show przekonał mnie, że Clapton chce wychować następcę. Ma nim być Doyle Bramhall II. Na koncertach, które widziałem w ostatnich latach, występował u boku mistrza wraz z najwybitniejszymi gitarzystami sesyjnymi świata. Teraz Eric postanowił dzielić solówki tylko z Bramhallem.
Chociaż z daleka wyglądali jak symetryczne odbicie – Doyle jest leworęczny jak Hendrix – mistrza i ucznia dzieli prawie wszystko. Clapton ubrany był skromnie w białą koszulę i niebieskie dżinsy, grał szybko i bogato. Bramhall kokietował transseksualnym wyglądem, obwiązał szyję luźnym szalikiem, a na głowę założył wełnianą czapkę, jakby był murzyńskim bluesmanem z Południa, któremu jest u nas zimno. Grał też jak oni – niezwykle wstrzęmieźliwie, prosto, wręcz archaicznie. I to musiało chyba zachwycić Claptona.
Gdyński koncert stał się rodzajem hołdu dla czarnoskórych gitarzystów. Niezwykle mocno Clapton zinterpretował "Hoochie Coochie Man" Muddy'ego Watersa. Kiedy instrument lidera eksplodował serią błyskotliwych dźwięków, wyglądał jak surfer, który balansuje na fali, by utrzymać równowagę. Odchylając się do tyłu, unosił gryf gitary do góry niczym żagiel, by złapać jeszcze mocniejszy podmuch wiatru i znaleźć się w bluesowym niebie.
Najwięcej było piosenek Johnsona. Niestety, wykonanemu na bis "Crossroads" – o spotkaniu z diabłem, któremu bluesowy klasyk miał sprzedać duszę – zabrakło ognia. Było nazbyt wolne, jakby po dwóch godzinach muzykowi nie starczyło sił. "Travelling Riverside Blues" zinterpretował fantastycznie. Na szczyty swoich możliwości wspiął się jednak w "Little Queen of Spades". Znowu stanął na czubkach butów, znowu niosła go gitarowa fala.